niedziela, 26 lutego 2023

Juan Rulfo, Pedro Páramo

Jedna z najtrudniejszych książek hiszpańskojęzycznych

Z tyłu okładki pięknego wydania Znaku w serii 50 na 50 można przeczytać, że Gabriel García Márquez przeczytał mikropowieść Juana Rulfo Pedro Páramo dwukrotnie. To tak jak ja, chociaż u Márqueza rezultatem był zachwyt, a u mnie kompletny brak zrozumienia. Jakimś cudem miałam w domu wydanie Literatury na świecie z maja 1988 roku, poświęcone między innymi twórczości meksykańskiego pisarza, i dopiero po tej lekturze zrozumiałam z niej cokolwiek.

Tajemniczy pisarz

Juan Rulfo (1917-1986) jest uważany za jednego z najważniejszych pisarzy hiszpańskiego kręgu językowego, chociaż nie pozostawił po sobie obfitej spuścizny literackiej, a jedynie zbiór opowiadań Pustynia w płomieniach (1953) i rzeczoną powieść (1955). Zwiedzona jej niewielkim rozmiarem czytałam ją „byle jak”, tuż przed zaśnięciem, nieuważnie, więc po zamknięciu książki w weekend stwierdziłam, że niestety niewiele z niej wyniosłam. Sięgnęłam więc do opracowań krytycznych, by dać powieści (i sobie) jeszcze jedną szansę. Jest trochę lepiej, ale nadal bardzo wiele sensów mi umyka.

Zagmatwana fabuła

Początkowo Pedro Páramo zapowiada się niewinnie – bohater Juan Preciado obiecuje swojej umierającej matce, że odnajdzie ojca, który go porzucił, by „drogo zapłacił za to zapomnienie” (s. 5). Syn udaje się więc w drogę do krainy dzieciństwa swojej matki, wsi Comala, we wspomnieniach rodzicielki mlekiem i miodem płynącej. Jednak miasteczko w niczym nie przypomina miejsca ze wspomnień Dolority: miejsce jest wymarłe, panuje w nim cisza, budynki chylą się ku ziemi i tylko od czasu do czasu przemykają ubrane w czerń kobiety. Juan spotyka jednak dawne znajome matki, jej przyjaciółkę Eduviges Dyada i inne, i rozpoczyna wędrówkę po miasteczku, która kończy się dla niego śmiercią. Okazuje się jednak, że większość mieszkańców Comali już od dawna nie żyje, a jednak mogą się spotykać i komunikować ze sobą, nie odchodzą w niebyt.

Śmierć w kulturze Meksyku

Dla polskiego czytelnika to pierwsza trudność i tu jestem wdzięczna Iwonie Brzozowskiej za jej artykuł „Komentarz pozaliteracki w utworach Juana Rulfo”, opublikoway właśnie w Literaturze na świecie. Badaczka zauważa inne kulturowe rozumienie śmierci w Meksyku, które można streścić w 4 punktach:

a) Przekonanie, że ciała pozostają żywe nawet po śmierci, chociaż oddzielone od duszy;
b) Przekonanie, że istnieją dusze, które nie napotykają spoczynku („dusze pokutujące” – „animas en pena”);
c) Przekonanie, że grzechy są wędrującymi bytami;
d) Przekonanie, że życie i śmierć wzajemnie się przedłużają. S. 137[1]

Śmierć jest inaczej zakorzeniona w kulturze Meksyku i nie oznacza jak w chrześcijaństwie dotarcia do kresu i oczekiwania na sąd ostateczny, jest naturalnym etapem, ciągiem dalszym życia, ale nie jego definitywnym końcem. Autorka cytuje Octavio Paza: „Nasza obojętność wobec śmierci jest pochodną naszej (meksykańskiej) obojętności wobec życia” (s. 134)[2], jak również pewnego fatalizmu i przekonania, że swojego przeznaczenia nie można zmienić. Stąd też przenikanie się światów w powieści i trudności w stwierdzeniu, która z napotkanych postaci jest żywa, a która od dawna martwa.  Pierwsza część powieści, dotycząca poszukiwania ojca przez syna, kończy się jednak wraz ze śmiercią Juana, którego zabiły szepty umarłych. Druga część, choć nie zaznaczona w żaden formalny sposób, poświęcona jest postaci Pedro Páramo, ale znów, bez nakreślenia rysy historii Meksyku, ciężko będzie tą część w pełni zrozumieć. W latach 1910-1920 miała miejsce rewolucja meksykańska, a więc szereg zmian społecznych i politycznych, a także – teoretycznie – gospodarczych. Walczący chłopi mieli w końcu otrzymać ziemię, do tej pory znajdującą się w rękach najbogatszych rodzin. Tak też się stało, choć tereny, które im przypadły, były najczęściej jałowe i nic niewarte. Po kraju grasują różne stronnictwa, w tym cristeros, czyli chrystusowcy, których powstanie trwało w latach 1926-1929. Stronnictwo to żądało wycofania antyklerykalnych ustaw z 1917 roku, które odbierały kościołowi dużą część władzy i ziemi i ustanawiały Meksyk jako państwo świeckie. Na tym tle wyrasta właściciel ziemski i przebiegły lokalny autorytet, Pedro Páramo. Wsławiony okrucieństwami, mordami czy gwałtami mężczyzna sprytnie kombinuje, wyposażając swoich chłopów w broń i środki do prowadzenia walk, zapewniając sobie jednocześnie bezpieczeństwo i ich lojalność. Pedro jednak nie ma szczęśliwego życia – jedyna kobieta, którą pokochał, Susana San Juan, nie odwzajemnia jego miłości i wciąż wzdycha do swojego zmarłego męża. W dniu jej śmierci dzwonu biją tak długo, że ludność odczytuje to jako zaproszenie do zabawy, a obrażony Pedro przestaje opiekować się okolicą i wieś się wyludnia. Lokalny okrutnik ginie z rąk swojego nieślubnego syna.

Wielowątkowość utworu

Jak zwraca uwagę w swoim artykule „Miejsce Juana Rulfo” Jorge Rufinelli, powieść nie jest tylko historią poszukiwania ojca przez syna, ale również romansem (nieszczęśliwa miłość Pedro Paramo i Susany San Juan), powieścią o duchach, „portretem rodzinnym połączonym z historią zemsty; jest zminiaturyzowanym freskiem okresu Rewolucji Meksykańskiej; jest bajką o władzy rozbijającej się o przeznaczenie” (Literatura na świecie, s. 121)[3]. Dopiero dzięki tym tekstom krytycznym udało mi się nieco lepiej zrozumieć mikropowieść Juana Rulfo.

Nadal jedna z najtrudniejszych książek hiszpańskojęzycznych

Pytanie, czy to coś zmienia? Mimo świadomości ważności miejsca tej pozycji w historii literatury hiszpańskojęzycznej i początków realizmu magicznego powieść mnie nie przekonuje, czyli po prostu mi się nie podoba. Bohaterowie są w pewien sposób rozmyci poprzez mnogość spotkań z bohaterami drugiego planu, ciężko wyznaczyć granicę pomiędzy światami i kolejność wydarzeń. Przeszłość i teraźniejszość wciąż się przeplata, więc trudno połapać się w chronologii. Jednocześnie kontekst kulturowy i historyczny stanowią naprawdę wysoki próg wejścia, a bez nich książka jest niezrozumiała, dziwna, trudna. Wychodzi więc na to, że albo dalej jej nie rozumiem i nie łapię wszystkich kontekstów (bardzo prawdopodobne), albo utwór Juana Rulfo trochę się już zestarzał i przestał być czytelny.

Moja ocena: 5/10.


Juan Rulfo, Pedro Páramo
Wydawnictwo Znak, Kraków 2010
Tłumaczenie: Kalina Wojciechowska
Liczba stron: 144
ISBN: 978-83-240-1276-3

*******************************************************************************

One of the most difficult books in Spanish

On the back cover of the beautiful 50 by 50 edition of Znak Publishing House, you can read that Gabriel García Márquez read Juan Rulfo’s Pedro Páramo micronovel twice. It's like me, although the result was awe for Márquez and a complete lack of understanding for me. By some miracle, I had the May 1988 issue of „Literatura na świecie” („World Literature” is a periodical issued from 1971 in Poland on literary trends and important writers) at home, which was devoted, among other things, to the work of the Mexican writer, and only after reading it did I understand anything from it.

Mysterious Writer

Juan Rulfo (1917-1986) is considered one of the most important writers of the Spanish-speaking world, although he did not leave a rich literary legacy, only the collection of short stories The Plain in Flames (1953) and the novel in question (1955). Deluded by its small size, I read it "haphazardly", just before falling asleep, inattentively, so after closing the book over the weekend, I found that, unfortunately, I didn't get much out of it. So I turned to critical studies to give the novel (and myself) another chance. It's a little better, but I still miss a lot of contexts and iterpretative threads.

Confusing plot

Initially, Pedro Páramo sounds innocent - the protagonist Juan Preciado promises to his dying mother that he will find the father who abandoned him, so that he "pays dearly for this oblivion" (p. 5). So the son goes on his way to the land of his mother's childhood, the village of Comala, in the memories of the mother a land flowing with milk and honey. However, the town is nothing like the place from Dolorita's memories: it is deserted, filled with deafening silence, the buildings lean towards the ground and women dressed in black only occasionally pass by. However, Juan meets his mother's old acquaintances, her friend Eduviges Dyada and others, and begins to wander around the town, which ends in his death. It turns out, however, that most of the inhabitants of Comala have been dead for a long time, and yet they can meet and communicate with each other, they do not go into oblivion.

Death in the culture of Mexico

For the Polish reader, this is the first difficulty, and here I am grateful to Iwona Brzozowska for her article „Non-Literary Commentary in Juan Rulfo's Works”, published in World Literature. The researcher notes a different cultural understanding of death in Mexico, which can be summarized in 4 points:

a) The belief that bodies remain alive even after death, although separated from the soul;
b) The belief that there are souls who do not find rest ("penitent souls" - "animas en pena");
c) The belief that sins are wandering entities;
d) The belief that life and death prolong each other. p. 137[4]

Death is differently rooted in the culture of Mexico and does not mean, as in Christianity, reaching the end and waiting for the final judgment, it is a natural stage, a continuation of life, but not its definitive end. The author quotes Octavio Paz: "Our indifference to death is a derivative of our (Mexican) indifference to life" (p. 134)[5], as well as a certain fatalism and the belief that one's destiny cannot be changed. Hence the interpenetration of worlds in the novel and the difficulty in determining which of the encountered characters is alive and which has long been dead. The first part of the novel, concerning the search for the father by the son, ends with the death of Juan, who was killed by the whispers of the dead. The second part, although not marked in any formal way, is devoted to Pedro Páramo, but again, without outlining the history of Mexico, it will be difficult to fully understand this part. In the years 1910-1920, the Mexican revolution took place, i.e. a series of social and political changes, as well as - theoretically - economic ones. The struggling peasants were finally to receive land, until then in the hands of the richest families. And so it happened, although the lands that fell to them were mostly barren and worth nothing. Various fractions are roaming the country, including the cristeros, i.e. followers of Christ, whose uprising lasted in the years 1926-1929. This party demanded the withdrawal of the anti-clerical laws of 1917, which stripped the church of much of its power and land and established Mexico as a secular state. It is against this backdrop that the landowner and cunning local authority Pedro Páramo rises. Famous for atrocities, murders or rapes, the man is clever in planning, equipping his peasants with weapons and means to fight, while ensuring his safety and their loyalty. Pedro, however, does not have a happy life - the only woman he has ever loved, Susana San Juan, does not reciprocate his feelings and still sighs for her late husband. On the day of her death, the bells ring for so long that the people read it as an invitation to a long lasting party, and the offended Pedro ceases to care for the area and the village is depopulated. A local cruel man dies at the hands of his illegitimate son.

Numerous threads in Rulfo’s novel

As Jorge Rufinelli points out in his article „The Place of Juan Rulfo”, the novel is not only a story of a son's search for a father, but also a romance (the unhappy love of Pedro Paramo and Susana San Juan), a ghost novel, "a family portrait combined with a story of revenge; a miniaturized fresco of the period of the Mexican Revolution; a fairy tale about power crashing into destiny” (Literatura na Świecie, p. 121)[6] . It was only thanks to these critical texts that I was able to understand Juan Rulfo's micronovel a little better.

Still one of the most difficult Spanish-language books

The question is, does that change anything? Despite the awareness of the importance of this position in the history of Spanish-language literature and the beginnings of magical realism, the novel does not convince me, in other words I simply do not like it. The main characters are somehow blurred by the multitude of encounters with the heroes of the second plan, it's hard to draw the line between the worlds and the sequence of events. The past and the present are constantly intertwined, so it's hard to follow the chronology. At the same time, the cultural and historical context is a really high entry threshold, and without them the book is incomprehensible, strange, difficult. So it turns out that either I still don't understand it and I don't catch all the contexts (very likely), or Juan Rulfo's work has aged a bit and is no longer accessible.

 

My rating: 5/10.

 

Author: Juan Rulfo
Title: Pedro Páramo
Publishing House: Znak, Krakow 2010
Translation: Kalina Wojciechowska
Number of pages: 144
ISBN: 978-83-240-1276-3


[1] Brzozowska, Iwona, Komentarz pozaliteracki w utworach Juana Rulfo, „Literatura na świecie” 1988, nr 5 – 202, s. 137.

[2] Tamże, s. 134.

[3] Jorge Rufinelli, Miejsce Juana Rulfo, Tamże, s. 108.

[4] Brzozowska, Iwona. „Non-Literary Commentary in Juan Rulfo's Works.” World Literature, vol 5 (202), 1988, nr 5 – 202, p. 137.

[5] Ibidem, p. 134.

[6] Rufinelli, Jorge. „The Place of Juan Rulfo.” World Literature, vol 5 (202), 1988, nr 5 – 202, p. 121. 

Katherine Mansfield, Opowiadania

Specjalistka w sadowieniu się w życiu innych ludzi na chwilę

To chyba w którejś z książek Ali Smith zetknęłam się z frapująco przedstawioną postacią XX-wiecznej brytyjskiej pisarki i kobiety nietuzinkowej, Katherine Mansfield. W związku z tym sięgnięcie po przepiękne wydane przez wydawnictwo Officyna Opowiadania Mansfield było tylko kwestią czasu. Na tomik składają się 23 opowiadania w wyborze i przekładzie Magdy Heydel.

Burzliwe i krótkie życie

Katherine Mansfield prowadziła jak na początek XX wieku naprawdę odważne życie. Urodzona w Nowej Zelandii, na peryferiach Wielkiej Brytanii, w 1908 roku przeprowadziła się na stałe do Europy. Utrzymywała intymne stosunki z kobietami, dwukrotnie wychodziła za mąż, choć pierwszego męża porzuciła już w dniu ślubu wieczorem. Zaszła w ciążę ze swoim kochankiem, ale straciła dziecko. Koniec swojego życia spędziła w różnych sanatoriach we , Szwajcarii i Francji, ale w wieku 34 lat zmarła na gruźlicę. Zostawiła po sobie opowiadania, listy i dzienniki.

W krótkiej formie bogata treść

Właśnie po te opowiadania w nowym tłumaczeniu sięgnęłam i jestem urzeczona. Nie znałam wcześniej twórczości Mansfield, może zetknęłam się wcześniej z jakimś opowiadaniem, ale nie zapamiętałam go. Opowiadania w wyborze Haydel są prawdziwą książkową ucztą. Zacznę od tego, że są to literackie perełki. Ich długość waha się od zaledwie sześciu do ponad pięćdziesięciu stron, ale nawet w tych bardzo krótkich Mansfield potrafi tak nakreślić sytuację, żeby czytelnik wiedział o co chodzi, a jednocześnie nie podaje mu nachalnych interpretacji od siebie. To nam pozostaje ocenić sytuację, ale wcześniej – wczuć się w nią. Autorka potrafi zbudować nastrój, oddać sytuację, uchwycić emocje.

Doskonałość formy

W posłowiu tłumaczka szkicuje zarówno życie pisarki, recepcję jej dzieł, jej koneksje z innymi kręgami literackimi, choćby znajomość z Virginią Woolf i marginalną przynależność do grupy Bloomsbury. Zwraca także uwagę na możliwe tropy interpretacyjne jej utworów, powiązania z biografią, z przekonaniami epoki. Mnie jednak urzekło jeszcze coś innego – bogactw tych opowiadań. Chociaż w niektórych przewijają się Ci sami bohaterowie (np. trójka dzieci Isabel, Lottie i Kezia), podobne motywy (np. melancholia w opowiadaniach Kanarek i Mucha), to jednak każde z nich stanowi inny, z detalami uchwycony obrazek. Mansfield bardzo mocno osadza swoje opowiadania w doznaniach zmysłowych, sceneria jest dokładnie opisana, czytelnik niemal czuje słodki i duszny zapach letniego ogrodu z kwitnącymi w nim kwiatami, słony powiew wiatru od morza, aromat herbaty, czy chłód panujący w kabinie statku pasażerskiego. Choć otwarte na różne tropy interpretacyjne, w świecie przedstawionym małe formy prozatorskie Mansfield są doskonałe i zamknięte.

Niepowtarzalność treści

Tematykę tych opowiadań da się podzielić na sanatoryjną (Niemcy przy stole, Baron, Mężczyzna bez temperamentu), wspomnienia z domu rodzinnego (Garden party, Domek dla lalek, Podróż, Nad Zatoką), scenki społeczne (Filmy, Mała guwernantka, Mężczyzna bez temperamentu, Życie starej Parker, Panna Brill) czy też scenki intymne (Filiżanka herbaty, Rozkosz, Kiszone ogórki). Zazwyczaj bohaterkami są kobiety w bardzo różnej sytuacji życiowej – w Małej guwernantce naiwna służąca daje się nabrać starszemu panu i przez to traci pracę, w Pannie Brill starsza kobieta ciesząca się spokojnym popołudniem w sanatorium słyszy okrutne słowa młodych zakochanych o sobie, w Córkach świętej pamięci pułkownika Constantia i Josephine nie potrafią uwolnić się od tyranii ojca nawet po jego śmierci, a w Je ne parle pas français Anglik Dick porzuca swoją ukochaną Myszkę we Francji, dokąd razem uciekli, i wraca do matki. Jednak nie wszędzie kobiety są wykorzystane czy stłamszone przez mężczyzn – w kilku opowiadaniach są szczęśliwe, owijają sobie partnerów wokół palca, umieją wyczuć zagrożenie i sobie z nim szybko poradzić (choćby Rosmary Fell z Filiżanki herbaty, która natychmiast pozbywa się z domu pięknej żebraczki, gdy tylko zauważa, że ta spodobała się jej mężowi).

Opowiadania Mansfield są tak mizernie utkane, tak subtelne, a jednocześnie niosą w sobie tak duży dramatyzm w codziennych sytuacjach, że z pewnością będę chciała jeszcze do nich wrócić.

Moja ocena: 8/10.


Katherine Mansfield, Opowiadania
Wydawnictwo Officyna, Łódź 2020
Tłumaczenie: Magda Heydel
Liczba stron: 424
ISBN: 978-83-66511-18-7

************************************************************************

A specialist in settling into other people's lives for a while

It was probably in one of Ali Smith's books that I came across the strikingly presented character of the 20th-century British writer and extraordinary woman, Katherine Mansfield. Therefore, reaching for the beautifully published by the Officyna publishing house Short Stories was only a matter of time. The volume consists of 23 short stories selected and translated by Magda Heydel.

Turbulent and short life

Katherine Mansfield led a truly adventurous life for the early 20th century. Born in New Zealand, on the outskirts of Great Britain, she moved to Europe permanently in 1908. Famous for maintaining intimate relations with women, Mansfield got married twice, although abandoned her first husband on the wedding day in the evening. She became pregnant by her lover, but lost the child. The end of her life was spent in various sanatoriums in Switzerland and France trying to cure tuberculosis, but the attempts ended dramatically with a hemorrhoage  that ended her life when she was just 34. Her legacy are short stories, letters and diaries.

Rich content in a short form

It is these stories in the new translation, recently publised, that I reached for and I am captivated. I didn't know Mansfield's work before, maybe I had come across a story before, but I didn't remember it. The stories in Haydel's selection are a real reading feast. Let me start by saying that these are literary gems. Their length ranges from just six to over fifty pages, but even in these very short ones Mansfield is able to outline the situation in such a way that the reader knows what's going on, and at the same time the author does not give us intrusive interpretations from himself. It remains for us to assess the situation, but first - to feel it. The writer knows how to set the mood, convey the situation, capture the emotions.

Perfection of form

In the afterword, the translator outlines the life of the writer, the reception of her works, her connections with other literary circles, such as her acquaintance with Virginia Woolf and her marginal membership in the Bloomsbury group. She also draws attention to possible interpretative clues in her works, links with her biography and the beliefs of the era. However, I was captivated by something else - the richness of these stories. Although some of them feature the same characters (e.g. the three children: Isabel, Lottie and Kezia), similar motifs (e.g. melancholy in the stories The Canary and The Fly), each of them is a different, detailed picture. Mansfield strongly embeds her stories in sensual experiences, the scenery is accurately described, the reader can almost feel the sweet and stuffy smell of a summer garden with flowers blooming in it, the salty breeze from the sea, the aroma of tea, or the chill in the cabin of a passenger ship. Although open to various interpretive tropes, Mansfield's small prose forms in the presented world are perfect and finite.

Content uniqueness

The themes of these stories can be divided into sanatorium (Germans at Meat, The Baron, The Man without a Temperament), memories from the family home (The Garden Party, The Doll's house, The Voyage, At the Bay), social scenes (Pictures, The Little Governess, The Man without a Temperament, Life of Ma Parker, Miss Brill) or intimate scenes (A Cup of Tea, Bliss, A Dill Pickle). Typically, the protagonists are women in very different life situations - in The Little Governess, a naive maid is taken in by an elderly gentleman and thus loses her job, in Miss Brill, an elderly woman enjoying a quiet afternoon at a sanatorium hears the cruel words of young lovers about herselves, in The Daughters of the late Colonel Constantia and Josephine cannot free themselves from their father's tyranny even after his death, and in Je ne parle pas français, the Englishman Dick abandons his beloved Mouse in France, where they have fled together, and returns to his mother. However, not everywhere women are abused or smothered by men - in several stories they are happy, they wrap their partners around their finger, they can sense the threat and deal with it quickly (for example, Rosmary Fell in A Cup of Tea, who immediately gets rid of a beautiful beggar woman from the house when she learned that her husband finds her pretty).

Mansfield's stories are so richly woven, so subtle, and at the same time they carry so much drama in everyday situations that I will certainly want to return to them again.

 

My rating: 8/10.

 

Author: Katherine Mansfield
Title: Short Stories
Publishing House: Officyna, Lodz 2020
Translation: Magda Heydel
Number of pages: 424
ISBN: 978-83-66511-18-7

niedziela, 19 lutego 2023

Diana Abu-Jaber, Język baklawy Wspomnienia (The Language of Baklava: a Memoir)

Baklava jest jak poemat o bogactwach kultur Wschodu

Ilekroć jadę do obcego kraju, zaczynam przygotowania do podróży od sprawdzenia lokalnych autorów. Odkąd w słonecznej Grecji czytałam o mrozach Syberii i kompletnie nie mogłam się wczuć, taką strategię stosuję zawsze i tym razem było podobnie. Znalazłam pisarkę jordańsko-amerykańskiego pochodzenia, Dianę Abu-Jaber, i to jej książka Język baklawy Wspomnienia poleciała ze mną do Jordanii. Ponieważ w podróży bardzo dużo się działo, to nie zdążyłam doczytać powieści na miejscu, ale dzięki temu miałam wrażenie, że moja wycieczka trwała odrobinę dłużej.

Diana Abu-Jaber to urodzona w 1960 roku pisarka. Wykłada również na Uniwersytecie w Portland. Jej ojciec jest Jordańczykiem, a matka Amerykanką. Jako dziewczynka Diana mieszkała trochę w Stanach i trochę w Jordanii, więc tematem jej autobiograficznej książki Język baklawy Wspomnienia jest w dużej mierze rozdarcie pomiędzy kulturami tych dwóch krajów i poczucie niedopasowania w każdym z nich, oraz tęsknoty to za Jordanią, to za Ameryką. Jednak nieco ponad czterystustronicowa książka zachwyca również opisami jedzenia, zebranymi przepisami i opisem rodziny. Jest w niej ciepło, melancholijna tęsknota i niekłamana miłość do kuchni. Na język polski zostały przetłumaczone tylko dwie z ośmiu powieści autorki – recenzowany Język baklawy i Półksiężyc.

Jesteśmy tu nie tyle dla jedzenia, ile dla czystej ekscytacji, jaką daje wzajemna obecność

Dla osoby jadącej do opisywanego kraju książka jest wręcz wymarzona – można poczytać o lokalnych daniach i zrozumieć, co pojawi się na talerzu. Zwłaszcza, że autorka o kulinarnej stronie swojej arabskiej kultury pisze w sposób nadzwyczaj apetyczny. Jednak oprócz smakołyków na stole, przy stole znajdziemy całą plejadę ciekawych, wiarygodnych i autentycznych postaci. Ojciec książkowej Diany, Bud, jest rozdarty pomiędzy swoją jordańską tradycją i trzymającą się blisko rodziną, a Nowym Światem. Wielokrotnie podróżuje do rodzinnego kraju, czasami ściągając rodzinę do siebie, a czasami nie. Jego amerykańska żona, nauczycielka nauczania początkowego, przyjmuje jego decyzje ze spokojem i zrozumieniem, i cierpliwie przeprowadza się z kraju do kraju czy z domu do domu. Dodatkowo Diana ma siostry, które wspierają ją w nieustanym konflikcie z ojcem, jego zakazem chodzenia na randki i zapraszaniem chłopców do domu czy nakazem bycia przyzwoitą Arabką.

Wszystkich naszych ojców dręczą duchy przeszłości

Zresztą Abu-Jaber robi stosunkowo dużo dla przedstawienia kultury arabskiej w dobrym świetle. Jak sama pisze: „Rozumiem, dlaczego tak wielu czytelników czuje się zdradzonych i osamotnionych w Ameryce, gdzie jedyni Arabowie, których pokazują w mediach, to zamachowcy albo inni szaleńcy” (s. 401). Dlatego też jej książka, pokazująca kulturę arabską od strony rodziny, często kłócącej się, ale zawsze kochającej, rozdartej pomiędzy współczesną Ameryką a nakazami tradycji, niejednemu pozwoli zrozumieć lepiej odległy kulturowo świat. Z pewnością też autorka z dużym wyczuciem i znawstwem pokazuje świat imigrantów i ich przynależność jednocześnie do dwóch kultur i żadnej.

Proste beduińskie smaki - mięso, oliwa i ogień

Dla osób wybierających się do Jordanii lektura z pewnością zalecana, dla wszystkich kochających jedzenie i gotowanie – również. Książka zawiera sporo przepisów na tradycyjne jordańskie dania i można pokusić się o ich własnoręczne przyrządzenie. Dla pozostałych czytelników – to piękna i budująca opowieść o kochającej się rodzinie, z dobrze nakreślonymi postaciami, tchnąca ciepłem i humorem. Mi czytało się ją bardzo dobrze.


Moja ocena: 7/10.

Diana Abu-Jaber, Język baklawy Wspomnienia
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
Tłumaczenie: Dominika Cieśla-Szymańska
Liczba stron: 416
ISBN: 978-83-7536-376-0

************************************************************************

Baklava is like a poem about the riches of Eastern cultures

Whenever I go to a foreign country, I start my travel preparations by checking out local authors. Since I read in sunny Greece about the frosts of Siberia and I couldn't get into it at all, I always use this strategy and this time it was the same. I found a Jordanian-American writer Diana Abu-Jaber, and it was her book The Language of Baklava: a Memoir that flew with me to Jordan. Because there was a lot going on during the trip, I didn't manage to read the entire novel on the spot, but thanks to that I had the impression that my trip lasted a bit longer.

Diana Abu-Jaber is a writer born in 1960. She also teaches at the University of Portland. Her father is Jordanian and her mother is American. As a girl, Diana lived partly in the US and partly in Jordan, so the theme of her autobiographical book, The Language of Baklava, is largely about the split between the cultures of the two countries and the sense of incompatibility in each of them, and longing for Jordan, and for America. However, just over four hundred pages long, the book also impresses with descriptions of the food, collected recipes and a depiction of the family. There is warmth, melancholic longing and genuine love for the kitchen. Only two of the author's eight novels have been translated into Polish - the reviewed one and Crescent.

We're here not so much for the food as for the sheer excitement of each other's presence

For a person going to the described country, the book is simply a dream - you can read about local dishes and understand what will appear on your plate. Especially that the author writes about the culinary side of her Arab culture in an extremely appetizing way. However, in addition to the delicacies on the table, at the table we will find a whole array of interesting, credible and authentic characters. Diana's father, Bud, is torn between his Jordanian tradition and close-knit family, and the New World. He travels to his home country many times, sometimes bringing his family with him and sometimes not. His American wife, an elementary school teacher, accepts his decisions calmly and understandingly, and patiently moves from country to country or from house to house. In addition, Diana has sisters who support her in the constant conflict with her father, his ban on dating and inviting boys to the house or the order to be a decent Arab woman.

All our fathers are haunted by the ghosts of the past

Anyway, Abu-Jaber does quite a lot to present Arab culture in a good light. As she herself writes: "I understand why so many readers feel betrayed and isolated in America, where the only Arabs who are shown in the media are assassins or other lunatics" (p. 401). That is why her book, showing Arab culture from the side of the family, often quarreling but always loving, torn between contemporary America and the dictates of tradition, will help many to better understand the culturally distant world. Certainly, the author shows the world of immigrants and their belonging to two cultures and none at the same time with great intuition and expertise.

Simple Bedouin flavors - meat, oil and fire

For people going to Jordan, this reading is certainly recommended, for all those who love food and cooking - also. The book contains a lot of recipes for traditional Jordanian dishes and you can try to prepare them yourself. For other readers - it is a beautiful and uplifting story about a loving family, with well-drawn characters, exuding warmth and humor. I enjoyed reading it very much.

My rating: 7/10.

 

Author: Diana Abu-Jaber
Title: The Language of Baklava: a Memoir
Publishing House: Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
Translation: Dominika Cieśla-Szymańska
Number of pages: 416
ISBN: 978-83-7536-376-0

Magdalena Knedler, Klamki i dzwonki

Dlaczego nie we wszystkie romanse się wierzy

Po przeczytaniu powieści Nikt ci nie uwierzy Magdy Knedler co jakiś czas lubię sięgnąć do twórczości wrocławskiej pisarki, zwłaszcza, że książek jest naprawdę sporo. Doliczyłam się dwudziestu trzech powieści, ale pewnie o czymś zapomniałam. Do tej pory przeczytałam trzy, bo czytam średnio jedną rocznie - a to mniej, niż autorka obecnie wydaje. Tylko w 2022 ukazały się Narzeczona z powstania, Pani Labiryntu oraz Usta rzeźbiarki, więc chyba powinnam narzucić większe tempo. Klamki i dzwonki to czwarta powieść lokalnej artystki, i to widać. Chociaż książka nie zagrzeje miejsca ani w moim sercu, ani na półce, dostrzegam w niej dwie wartości.

Knedler pisze obecnie o wiele lepiej, niż w 2016 roku

Po pierwsze, dobrze, że pisarka zaczęła opierać swoje powieści na wydarzeniach historycznych czy biografiach. Dzięki temu w nowszych powieściach unika nudy i  sztampowości romansidła, w które to Klamki i dzwonki obfitują. Zakończenie jest przewidywalnej od pierwszej strony, bohaterów nie kupuję, a ich głosy zlewają mi się w jeden, potwornie przegadany. Eliza Ostaszewska, bibliotekarka i poetka, pracuje na pół etatu w bibliotece i dodatkowo utrzymuje się z korepetycji. Po śmierci rodziców ma ich mieszkanie do dyspozycji. Mimo kręcących się dookoła niej mężczyzn wciąż wspomina kolegę ze studiów, Alberta Dębskiego, oraz dwie łączące ich chwile – kawę rozlaną na tomik wierszy Baudelaire’a oraz wspólny taniec do piosenki Roxette na jakiejś domówce. Jak widać, to wystarczy, by 10 lat później nadal śnić o gościu. Oczywiście, para spotka się, kiedy dawna przyjaciółka Elizy, Helena Bukowska, która umiera na raka, poprosi ją o zostanie prawnym opiekunem jej jedynej córki, Agaty. Dziewczyny pokłóciły się, gdy ich wspólny kolega Rafał, podkochujący się w Elizie, przespał się z Heleną, a potem utonął w Odrze. Agata jest jego pogrobowym dzieckiem. W ten sposób Eliza zamieszka w domu Heleny, przejmie jej salon fryzjerski i zacznie się uczyć zawodu, a również spotka z Albertem, który jest obecnie prężnie działającym prawnikiem i jego kancelaria prawna Harpia zajmuje się sprawą pani Bukowskiej. Oczywiście zanim para się spotka będą myśleć i śnić o sobie intensywnie, a Eliza znajdzie w męskiej toalecie zegarek Alberta, który mu odda. I tak przez całą książkę.

Moje miasto Wrocław

Drugi plus tej powieści to Wrocław – przyjemnie jest czytać o znanych sobie ulicach czy miejscach, chociażby były to kliniki na Hirszfelda, dom klientki Alberta w Wysokiej czy Wrocławskie Żerniki, na których mieszkają Bukowskie. Najbardziej jednak rozbroiły mnie fragmenty o nieistniejącej już księgarni muzycznej Bemolika, która dla wielu wrocławian koło 40-stki była miejscem ważnym. Rozpoznawanie topografii swojego miasta w książce to nie lada przyjemność.

Nawet tytuł z wiersza Szymborskiej nie pomoże tej powieści

Na tym plusy się kończą i nawet literackie nawiązania – tytuł jest fragmentem wiersza Wisławy Szymborskiej Miłość od pierwszego wejrzenia, od którego pochodzi również sporo tytułów rozdziałów – nie ratują tej książki. Warto sięgać po nowszą literaturę Knedler, w których autorka pozbywa się maniery Elizy Ostaszewskiej, a rzetelnie i ciekawie przybliża niedaleką historię. Klamki i dzwonki dla mnie zdecydowanie na nie.

Moja ocena: 3/10.


Magdalena Knedler, Klamki i dzwonki
Wydawnictwo Novae Res, Gdynia 2016
Liczba stron: 352
ISBN: 978-83-8083-184-1

*******************************************************************************

Why not all romances are believable

After reading the novel Nikt ci nie uwierzy (No One Will Believe You, not translated to English as of Feb’23) by Magda Knedler, every now and then I like to reach for the works of the Wrocław’s writer, especially since there are a lot of them. I counted twenty-three novels, but I might have forgotten some. So far, I've read three, as I read an average of one a year - and that's less than the author currently publishes. Only in 2022, Narzeczona z powstania (The Bride of the Uprising), Pani Labityntu (The Lady of the Labyrinth) and Usta rzeźbiarki (The Sculptor's Mouth, all untranslated) were released, so I should probably impose a faster pace. Klamki i dzwonki (Doorknobs and Doorbells, untranslated to English as of Feb’23), published in 2016, is the fourth novel by a local artist, and it shows. Although the book will not take a place in my heart or on the shelf, I see two values in it.

Knedler writes much better now than she did in 2016

First of all, it's good that the writer started to base her novels on historical events or biographies. Thanks to this, in the newer novels, she avoids the boredom and cliché of romance novels, which is in abundance in Doorknobs and Doorbells. The ending is predictable from the first page, I don't buy the characters, and their voices merge into one, terribly overtly spoken. Eliza Ostaszewska, a librarian and a poet, works part-time in the library and additionally supports herself by tutoring. After the death of her parents, she has their apartment at her disposal. Despite the men hanging around her, she still remembers her friend from college, Albert Dębski, and two moments connecting them - coffee spilled on a book of Baudelaire's poems and dancing together to a Roxette song at some house party. As you can see, this is enough to still dream about the guy 10 years later. Of course, the couple will meet when Eliza's old friend Helena Bukowska, who is dying of cancer, asks her to become the legal guardian of her only daughter, Agata. The girls quarreled when their common friend Rafał, who had a crush on Eliza, slept with Helena and then drowned in the Odra River. Agata is his posthumous child. On her friend’s request, Eliza will live in Helena's house, take over her hair salon and start learning the profession, and as a side effect meet Albert, who is now a thriving lawyer and his law firm Harpia is dealing with Mrs. Bukowska's case. Of course, before the couple meets, they will think and dream about each other intensely, and Eliza will find Albert's watch in the men's bathroom, which she will give back to him. And so on throughout the book.

My city Wrocław

The second plus of this novel is Wrocław - it's nice to read about familiar streets and places, even if they were the hospital on Hirszfelda Street, Albert's client's house in Wysoka or Wrocławskie Żerniki, where the Bukowski family lives. However, I was most disarmed by the fragments about the now non-existent Bemolika music bookstore, which was an important place for many Wrocław residents, who are now in their 40s. Recognizing the topography of your city in a book is a real pleasure.

Even the title from Szymborska's poem won't help this novel

This is where the pluses end and even literary references - the title is a fragment of Wisława Szymborska's poem Love at First Sight, from which many chapter titles are also derived - do not save this book. It is worth reaching for the newer Knedler’s literature, in which the author gets rid of Eliza Ostaszewska's mannerisms, and reliably and interestingly presents the recent history. Doorknobs and Doorbells is a definite no for me.

My rating: 3/10.

Author: Magdalena Knedler
Title: Doorknobs and Doorbells
Publishing House: Novae Res, Gdynia 2016
Number of pages: 352
ISBN: 978-83-8083-184-1

poniedziałek, 13 lutego 2023

Jordania (24-31.01.2023)

Welcome to Jordan

Warto polować na tanie loty i podróżować w nieoczywistych kierunkach. Kiedy z końcem grudnia kupowałam loty do Jordanii za 120PLN od osoby w dwie strony z Poznania, byłam jednocześnie podekscytowana (w tym rejonie świata mnie jeszcze nie było) i lekko przerażona (ten sam powód). Szczęśliwie wszystko się udało, lot był względnie sensowny (z Poznania do Ammanu 14:35, lądowanie 20:40, powrót 21:35, lądowanie 23:30).

Co udało nam się zobaczyć?

W Jordanii spędziliśmy tylko 8 dni, a w zasadzie 7, bo pierwszego dnia przylecieliśmy, odebraliśmy auto i pojechaliśmy do hotelu na obrzeżach Ammanu.

Starożytne rzymskie miasto Geraza
Geraza

W środę zaczęliśmy od zwiedzania wpisanego na listę UNESCO starożytnego rzymskiego miasta Geraza (obecnie we współczesnym mieście Jerash, Dżerasz). Ze względu na znakomity stan zachowania ruin nazywane jest Pompejami Wschodu. Faktycznie, spokojne obejście całego kompleksu to co najmniej 3 godziny, a na terenie miasta założonego w 331r.p.n.e. przez Aleksandra Macedońskiego znajdziemy wiele imponujących zabytków – odrestaurowany Łuk Hadriana, czyli łuk triumfalny ze 129 lub 130 r., za którym znajduje się hipodrom na 17 tysięcy widzów z 220 r. o wielkości 244m x 52m, owalne forum otoczone jońskimi kolumnami z II w., świątynia Zeusa czy amfiteatr południowy z I w. z widownią na 5 tysięcy osób.

Mały amfiteatr w Gerazie

Główna ulica miasta – Cardo Maximus – ma aż 800 metrów długości i zachowaną oryginalną nawierzchnię z wapiennych płyt, a wzdłuż niej wznosiły się niegdyś ważne budynki miejskie – liczne kościoły, meczet, łaźnie. Na terenie miasta znajdziemy też ruiny świątyni Artemidy z korynckimi kolumnami z II w. czy teatr północny ze 165 r. na 2 tysiące widzów. Mimo że nie pasjonuję się starożytnością, ten kompleks miejski zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie, a możliwość chodzenia po tak starym mieście i odtwarzania życia sprzed wieków była dla mnie wyjątkowa.

Zamek Ajlun

Następnie udaliśmy się do muzułmańskiego zamku Ajlun (Kalat ar-Rabad, Adżlun) z XII wieku, z którego był piękny widok na okolicę oraz całkiem nieźle zachowane mury. Zamek długo przechodził z rąk do rąk i został porzucony dopiero w 1837 roku po trzęsieniu ziemi i od tego czasu popadał w ruinę. Z perspektywy czasu – można go sobie spokojnie odpuścić, jeśli planuje się zobaczyć zamek Shobak albo zamki na pustyni. Nam zabrakło przez to czasu na zobaczenie Betanii – musielibyśmy czekać 30 minut na autobus, który podwozi do miejsca chrztu Chrystusa, a samo zwiedzanie trwa około godziny. Wybraliśmy kąpiel w Morzu Martwym i widowiskową drogę do Al-Karak ze słońcem zachodzącym nad wielkim akwenem słonej wody. W Al- Karak nocowaliśmy w zimnym hotelu ze spektakularnym widokiem na zamek krzyżowców.

Zamek Kerak
Zamek krzyżowców Kerak

W czwartek zwiedziliśmy zamek Kerak, którego budowę rozpoczęto w 1132 r. Z fortecą związana jest postać rycerza Renalda z Châtillon, który było dość barwną i okrutną postacią. W 1188 r. zamek wpadł w ręce muzułmanów i już nigdy nie został odbity przez krzyżowców. Twierdza zajmuje całe wzgórze i jest naprawdę rozległa, oferując widoki na wszystkie strony świata.

Rezerwat przyrody Dana - panorama
Dana National Reserve

Później ruszyliśmy do rezerwatu Dana, jednak napotkany po drodze mężczyzna odradził nam zjazd do doliny i w rezultacie musieliśmy się zadowolić przepiękną panoramą. Dzięki temu jednak zwiedziliśmy zamek Shobak (Asz-Szaubak, znany też pod nazwą Montreal Castle). Budowę rozpoczęto w 1115 r., a ukończona forteca stała na trasie karawan z Egiptu do Syrii i czuwała nad ich bezpieczeństwem. Ponieważ twierdza nie jest otoczona zabudową jak Kerak, robi chyba większe wrażenie, chociaż środek jest zdecydowanie mniejszy i w gorszym stanie.

Panorama Małej Petry
Mała Petra

Pod koniec dnia udało nam się dotrzeć do Małej Petry, która była znakomitą zapowiedzią tego, co będzie się działo w Petrze. Do końca widowiskowego kanionu można dotrzeć w pół godziny, a na końcu znajduje się beduiński sklepik, gdzie można nabyć różne pamiątki, napić się herbaty i… rozpocząć wspinaczkę na szczyt górujących nad wąwozem skał. To było wyzwanie! Udało nam się dotrzeć na szczyt, skąd widoki były naprawdę niesamowite, ale kosztem nadwyrężonego kolana (niestety). Udało nam się jakoś dokulać na sam dół i pojechaliśmy do miejscowości Wadi Musa, gdzie mieści się kompleks Petry.

Spokój Petry na wieczornym pokazie
Petra by Night

Wieczorem poszliśmy na wydarzenie Petra by Night – pokaz świateł i lokalnej muzyki tuż pod Skarbcem (po to też potrzebny był nam dwudniowy bilet do Petry). Chociaż baliśmy się, że będzie to całkowicie komercyjne wydarzenie, typowy tourist trap, było zaskakująco kameralnie i spokojnie. Do Skarbca, a więc najbardziej znanego grobowca Nabateczyków, idzie się jakieś 30 minut szybkim tempem. Punktualnie o 21 rozpoczął się krótki pokaz – świątynia została podświetlona, a po krótkim wstępie rozpoczął się koncert lokalnych artystów, którzy grali na flecie i na rababie (lokalnym instrumencie szarpanym). Chociaż sądzę, że wiele osób mogło się nudzić, dla mnie ten występ był autentyczny i piękny. Powiało pustynią! Z czasem stwierdziliśmy, że podniosły nastrój wieczoru podobał nam się znacznie bardziej niż zgiełk i turystyczne zamieszanie przy Skarbcu następnego dnia. Wracało się tą samą drogą, wąwozem Siq, podświetlonym kameralnym światłem świec rozstawionych w papierowych torebkach co jakieś 2 metry. Naprawdę przyjemny klimat!

Petra

Piątek od samego rana przeznaczyliśmy na zwiedzanie Petry. Wpisana na listę UNESCO i zaliczana do jednego z siedmiu cudów świata, Petra to stolica nieistniejącego już państwa Nabatejskiego, ukryta w wąwozach skalnych, a odkryta dopiero w XIX wieku przez szwajcarskiego podróżnika Johanna L. Buckhardta. Cywilizacja Nabatejczyków przeżywała największy rozkwit w okresie między II w.p.n.e. a I w.n.e., a jej dobrobyt opierał się o handel i przesyłanie dóbr karawanami, natomiast upadek wiązał z przeniesieniem handlu na drogę morską.

Monastyr

Właściciel naszego hotelu słusznie doradził nam, byśmy skorzystali z darmowego transportu miejskiego do Małej Petry, tam wynajęli jeepa i podjechali do początku trasy do Monastyru (czyli jeszcze około godzina podejścia). Petrę zwiedzaliśmy więc od końca. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wiedzieliśmy, że podjęliśmy najlepszą możliwą decyzję, bo podchodziliśmy pod Monastyr stosunkowo łagodnym podejściem, w zasadzie bez innych turystów, z pięknymi panoramicznymi widokami, i osłonieni przed wschodzącym słońcem. Monastyr to największy, wysoki na 48 metrów, nigdy nieukończony grobowiec z I w. Spod Monastyru w dół doliny prowadziło znacznie mniej przyjemnie zejście, było całkiem sporo turystów i mnóstwo kramów z pamiątkami, zakłócających klimat tego miejsca.

Panorama Petry z Wyżyny Ofiarnej

W dolinie znajduje się Wielka świątynia, a droga wystawiona na palące promienie słońca wiedzie obok Nimfeum do Amfiteatru i grobowców (odbicie na lewo) do Skarbca. Bardzo żałuję, że nie wykonaliśmy pierwotnego planu i nie porzuciliśmy zakurzonej i zatłoczonej głównej drogi kolumnowej na rzecz Wyżyny Ofiarnej, z której widoki były naprawdę spektakularne. Napotkani lokalsi sugerowali nam, że podejście jest trudne i wymagające, a skończyliśmy wspinając się do Miejsca Ofiar i schodząc z powrotem do głównej drogi tą samą drogą.



Pustynia Wadi Rum

Krajobraz Wadi Rum

W sobotę zerwaliśmy się bladym świtem, by dojechać do Wadi Rum Village, wioski w parku narodowym pustyni Wadi Rum. Cały obszar, a więc 74000ha, został wpisany na listę UNESCO jako obszar mieszany, łączący zachwycającą przyrodę ze starymi śladami bytności człowieka (rysunki czy ryty naskalne). Tam musieliśmy chwilę poczekać na naszego jeepa, i zaczęła się nasza niespełna dwudniowa przygoda na pustyni. Tak się złożyło, że jeepa i przewodnika mieliśmy tylko dla siebie. Rozpoczęliśmy od źródła Lawrence’a z Arabii (wspinaczka), potem było podejście na wydmę, potem podziwianie skalnego kanionu z wyrytymi na skałach prehistorycznymi rysunkami. Widzieliśmy co najmniej 3 skalne mosty, przy czym wspinaliśmy się na dwa, ciekawe formacje skalne (Grzybek i Kurczak), spacerowaliśmy po wydmach, a w końcu doświadczyliśmy zachodu słońca przy błyskawicznie rozpalonym ognisku i herbacie. Noc na pustyni również nie rozczarowała, choć w naszym beduińskim namiocie było dość chłodno. Natomiast podziwianie gwiazd o 3 nad ranem, niezakłóconych żadnym sztucznym światłem, było przeżyciem metafizycznym.

Wschód słońca na Wadi Rum

W niedzielę znów pobudka bladym świtem, by nagrać wschód słońca, a potem przez 3 godziny wracać na wielbłądach do naszej bazy wypadowej. Przyznam, że spokojna, powolna jazda na dromaderach, mimo swoich niewygód (kołysania, cierpnących nóg i desek z prowizorycznego siodła wrzynających się w tyłek) była znacznie przyjemniejsza niż objeżdżanie jednej pustynnej atrakcji po drugiej i wspinaczka w gronie innych turystów. Tu byliśmy sami, a dookoła nas pustynia, cisza i czasami pochrupujące rachityczne krzaczki wielbłądy. Po dotarciu na miejsce zjedliśmy jeszcze lunch w przydrożnej restauracji i udaliśmy się do Akaby zobaczyć Morze Czerwone. 


Akaba

Plaża w Akabie

Tu daliśmy się złapać lokalnym naganiaczom na półgodzinny rejs statkiem o przeźroczystym dnie (15JOD za 2 osoby) i ku mojemu zaskoczeniu widok rafy koralowej, zatopionych czołgów, które rafa już przejmowała we władanie, i czystej wody zrobił na mnie znacznie większe wrażenie niż zakładałam. Pułapka na turystów okazała się nie taka groźna. Nocowaliśmy dalej od centrum miasta, za portem, blisko plaży, ale pogoda już nam nie sprzyjała. Zrobiło się chłodno i wietrznie i w Morzu Czerwonym nie mieliśmy okazji się wykąpać.


Umm-Ar-Rasas

Mozaika w Umm-Ar-Rasas

W poniedziałek po śniadaniu udaliśmy się do Umm-Ar-Rasas, zobaczyć rozległe ruiny starożytnego miasta (miejsce jest jednym z siedmiu wpisanych na listę UNESCO w Jordanii). Zdjęcia w przewodniku nie zachęcały do udania się w to miejsce, ale okazało się, że są tam ruiny kościoła św. Szczepana z VIII wieku z niesamowitą, zachwycającą mozaiką. Co prawda kościół został przykryty mało estetycznym metalowym dachem, a konstrukcja, po której się chodzi mogłaby mieć umyte szyby, to mozaika sama w sobie jest naprawdę niesamowita. W centrum znajdują się pędy winorośli i pracujący dookoła nich ludzie. Dookoła biegnie ciemna bordiura przedstawiająca sceny morskie, połów ryb, łodzie. Kolejny pas zajmują przestawienia ważnych miast i ośrodków pielgrzymkowych Ziemi Świętej. Można pobawić się w odczytywanie grackich inskrypcji. Warto się przejść ruinami miasta, choć są nie tylko słabo opisane, ale także słabo zbadane. Dla mnie wyglądało to jak morze kamieni z wystającymi gdzieniegdzie łukami skalnymi.

Makaba

Widok z góry Nebo na Ziemię Obiecaną

Stamtąd ruszyliśmy do Makaby, która jest jordańskim centrum mozaiki i znajduje się tam kilka wartych odwiedzenia miejsc. Zaczęliśmy od kościoła św. Męczenników z mozaikami przykrytymi równie nieestetycznym dachem co w Umm-Ar-Rasas. Mozaika jest dość rozległa, można dostrzec wiele zwierząt (dzik, byk, antylopa, tygrys), ptaków, krzewy granatu, natomiast w środku w okrągłym medalionie znajduje się personifikacja morza w postaci Talassy z rybami. Potem pojechaliśmy do cerkwi św. Jerzego zobaczyć słynną mapę świata starożytnego. Mapa jest bardzo ciekawa, zwłaszcza jej orientacja (na wschód), ale zachowała się dość fragmentarycznie i w sumie byłam nią rozczarowana. Na podstawie tej mapy ustalano lokalizację Betanii. Kiedy wróciliśmy do samochodu znaleźliśmy za wycieraczką mandat za niewłaściwe parkowanie, co było dla nas sporym stresem, i opóźniło nas w dalszej podróży. Kiedy dotarliśmy do góry Nebo, centum było już zamknięte. Jednak wspięliśmy się na wzgórze obok i zrozumieliśmy, co ukazało się oczom Mojżesza – dolina rzeki Jordan i panorama na Morze Martwe. Pogoda się pogarszała, zrobiło się zimno, więc zameldowaliśmy się w hotelu w Madabie i wybraliśmy się wieczorem na miasto, na kolację i spokojny spacer.

Największa mozaika z Madaba Archeological Park

Wtorkowy poranek należał do zalanej deszczem Makaby, gdzie udaliśmy się do parku archeologicznego (Madaba Archeological Park) i widzieliśmy zdecydowanie najpiękniejsze mozaiki ze wszystkich z lokalną Panią przewodnik. Jest tam mozaika ze scenami mitologicznymi, która dawniej znajdowała się w bizantyńskiej rezydencji. Potem została zasypana, a kawałek dalej i wyżej powstał kościół ze swoimi mozaikami. Mozaiki z prywatnej rezydencji pochodzą z czasów największego rozkwitu tej sztuki w Madabie, a więc z czasów panowania cesarza Justyniana Wielkiego (527-565). W centrum można rozpoznać Afrodytę obok Adonisa, otoczonych amorkami i gracjami. Dookoła mamy personifikacje pór roku i sceny z polowań.

Zamek Amra

Koło 11 zebraliśmy się z miasta i pojechaliśmy zwiedzać zamki na piasku – najpierw Kasr Amra, wpisany na listę UNESCO, który służył niegdyś jako komfortowe łaźnie (w co patrząc na pustynny krajobraz dookoła trudno dziś uwierzyć). Zamek powstał pomiędzy 705 a 750 rokiem, a w środku zachowały się freski z 1 poł. VIII w., na których mamy przedstawienia ludzi i zwierząt (sceny polowania i oprawiania zwierząt czy picia alkoholu, kąpiąca się naga (!) kobieta, tańczące nimfy, muzycy grający na instrumentach – dość obsceniczne jak na muzułmańskich właścicieli). Zamek jest niewielki i zwiedza się go bardzo szybko.



Zamek Al-Azrak

Dalej jest odległy, ale wart zwiedzania Qasr Al-Azrak z czarnego bazaltu. Zamek był pierwotnie rzymskim fortem, zachowały się oryginalne kamienne drzwi. Zahaczyliśmy też o rezerwat przyrody bagien Al-Azrak, ale widząc, jak ponuro i odstraszająco, a także brudno i martwo wygląda to miejsce w styczniu, zawinęliśmy się raz dwa. Z tym rezerwatem wiąże się smutna historia – z powodu budowy wodociągów do Ammanu miejsce niemal całkowicie wyschło i trzeba tam teraz sztucznie doprowadzać wodę. Obecny rezerwat zajmuje zaledwie 10% pierwotnej powierzchni, a część endemicznych gatunków trzeba tam było wprowadzać od nowa. Wracając zajechaliśmy do Qasr Al-Charana, którego jakimś cudem nie zauważyliśmy przejeżdżając w drugą stronę (nie mam pojęcia jak to się stało). Zamek pochodzi z końca VII lub początku VIII w. i został wzniesiony na planie czworokąta wokół centralnego dziedzińca. Każdy narożnik wieńczy okrągła wieżyczka. Przeznaczenie zamku pozostaje nieznane – na zamek obronny ma za cienkie ściany, na karawanseraj się nie nadaje, bo brakuje źródła wody blisko. Ale robi wielkie wrażenie.

Tęcza nad Ammanem
Amman


Ponieważ zostało nam wciąż sporo czasu do odlotu samolotu podjęliśmy szaloną misję zobaczenia Cytadeli w Ammanie, i była to dobra decyzja. Mimo że w Ammanie lało prawie cały czas, Cytadela jest znakomitym punktem widokowym na całe miasto – widzieliśmy Amfiteatr, zaszliśmy do ruin pałacu Umajjadów, a słońce, które na chwilę przebiło się przez chmury sprawiło, ze na niebie pokazała się niesamowita tęcza. Tak pożegnał nas zimny tego dnia Amman. W drodze powrotnej na lotnisko zajechaliśmy do ostatniego, graniczącego z lotniskiem zamku, Qasr Al-Mushatta (Kasr Al-Muszatta, Zimowy Zamek), dawniej największego ze wszystkich. Nieukończona budowla datowana jest na VIII w.

Potem ruszyliśmy do naszego portu lotniczego. Pomyłka z wybraniem niewłaściwego parkingu kosztowała nas jeszcze 9JOD na do widzenia. Przygoda z Jordanią skończyła się dokładnym trzepaniem bagażu na lotnisku, i już lecieliśmy do domu.

Wyjazd z Wadi Rum

Jordania zdecydowanie zaskoczyła mnie pięknem przyrody, zróżnicowaniem terenu (tego samego dnia byliśmy na wysokości 1800 m.n.p.m. i -400m.n.p.m), skalą zabytków i parków narodowych. Przez całą podróż czuliśmy się bezpiecznie, chociaż kilkakrotnie zatrzymywała nas policja (papiery samochodu, ewentualnie „where are you from?”). W hotelach było różnie z czystością, w zdecydowanej większości były problemy z ciśnieniem wody i możliwością regulacji temperatury (albo wrzątek, albo lód), ale śniadania wszędzie były obfite i zapewniały dobry start w pełen atrakcji dzień. Żałujemy w sumie dwóch rzeczy – po pierwsze, że nie odżałowaliśmy jednak kilku stów więcej i nie spaliśmy w którymś z luksusowych hoteli przy Morzu Martwym. Jednak kąpiel w tej gęstej od soli wodzie była nie lada atrakcją, a możliwość skorzystania z prysznica po kąpieli na pewno by nam pomogła. Plus można by było spokojnie poczytać książkę, odpocząć, a nie gnać dalej. Dwa, niewykorzystany potencjał trasy widokowej w Petrze.

Czy Jordania jest drogim krajem?

I tak i nie. Jeszcze przed przyjazdem wydaliśmy ponad 2k – Jordan Pass (wiza + wstępny do prawie 40 zabytków, w tym Petry) kosztowały 75JOD od osoby (1JOD – ca. 6PLN, a więc 450PLN), wynajem samochodu (Nissan Micra w automacie) – 540PLN plus dodatkowe ubezpieczenie 240PLN, ubezpieczenie podróżne 240PLN za dwie osoby w zwiększonym wariancie, plus rezerwacja na wycieczkę po pustyni – 50USD. Czy tych kosztów dało się uniknąć? Nie bardzo. Sam wstęp do Petry, w której planowaliśmy spędzić dwa dni, to 55JOD. Pozostałe wstępy wg. naszych obliczeń wynosiły jeszcze 25JOD, a koszt wizy (40JOD) był już zawarty w Jordan Pass. Co prawda kosztów wizy można uniknąć udając się w przeciągu 48 godzin do wskazanego biura wizowego w Akabie, ale nam opłacało się już na samych wstępach.

Sok ze świeżych granatów

W samej Jordanii było przystępnie cenowo – za posiłki nie zapłaciliśmy więcej niż 9JOD od łeba (i to tylko raz, poszliśmy do drogiej knajpy spróbować lokalnego jedzenia), zazwyczaj płaciliśmy po 5JOD,  zdarzało się i zjeść za 2JOD za dwie osoby. Paliwo na wszystkich stacjach kosztowało 0.90JOD za litr benzyny 90-oktanowej (tak tak, taka tam jeszcze istnieje, u nas już tylko 95). Za najdroższy hotel ze śniadaniem zapłaciliśmy 215PLN za dwie osoby, za najtańszy odpowiednio 100PLN mniej. Nie szaleliśmy za bardzo z pamiątkami ze względu na bagaż podręczny w sezonie zimowym, więc po prostu nie mieliśmy miejsca. Jordania oferuje piękne szale, smakowite przyprawy i kosmetyki z błotem i solą z Morza Martwego.


Wskazówki praktyczne

Drogi w Jordanii pozostawiają sporo do życzenia – są pełne dziur, i to dość głębokich, drogi na pustyni były mocno spękane i nierówne, plus wszędzie, również na autostradach, są progi zwalniające. Dlatego odradzamy podróżowanie w nocy – hopki są słabo oznaczone i często jadąc w większą prędkością w ciągu dnia zdarzało nam się na nie nadziać. A można zgubić podwozie! Na drogach często są kamyczki, etc., więc warto wykupić dodatkowe ubezpieczenie.

Dla osób korzystających z karty Revolut - nie ma problemu z wybieraniem gotówki z bankomatów Jordan Kuwait Bank, ale tych bankomatów nie ma na lotnisku ani w centrum kraju. Są tylko w Ammanie, Madabie i Akabie, poza tym – pustynia. Jednorazowa opłata za wybranie gotówki z ATMu waha się od 4-6.5JOD. Warto więc zaopatrzyć się w gotówkę przy którymś z dużych miast, zwłaszcza że hotele często nie przyjmują płatności kartą. Nawet jeśli na stronie piszą, że jak najbardziej da się tak zapłacić.

Mimo że byliśmy w styczniu pogoda nam dopisała – oprócz ostatniego pochmurnego wieczoru i całego ostatniego deszczowego dnia w Ammanie mieliśmy piękną pogodą. Wydaje mi się jednak, że mieliśmy trochę fuksa, a pogoda w chłodniejszych zimowych miesiącach częściej przypomina tę z ostatniego dnia.

Podejście do Monastyru

Absolutny must have w Jordanii to wysokie buty trekkingowe. Mimo, że wzięłam sobie miejskie półbuty, cały wyjazd chodziłam w moich traperach. Jeśli chce się porządnie zwiedzić Petrę i Małą Petrę, a także zobaczyć wszystkie zabytki pustyni, gdzie jest zaskakująco dużo wspinaczki na różne formacje skalne i strome kamienie, takie buty to zdroworozsądkowa konieczność. My latamy tylko z niewielkim bagażem podręcznym, więc ograniczamy liczbę przedmiotów do minimum. Oczywiście, należy pamiętać że Jordania jest krajem muzułmańskim, więc lepiej ubierać się skromnie i nie eksponować – zwłaszcza w przypadku kobiet – za dużo. Zimą akurat nie było z tym zbyt wiele problemu. Na plażach nad Morzem Czerwonym kobiety siedziały w tradycyjnych, zakrywających wszystko strojach, i tak też się kąpały, więc widok półnagiego bardzo bladego ciała może budzić niezdrową sensację.

Tyle. Polecamy Jordanię, bo przy dobrej pogodzie zimą można naładować trochę swoje baterie słoneczne i zwiedzać jedne z najsłynniejszych zabytków na świecie w nie tak strasznym tłumie (i przy zdecydowanie lepszej i tańszej ofercie hotelowej). Od wiosny noclegi i dodatkowe atrakcje trzeba rezerwować ze sporym wyprzedzeniem.

Zatem – udanej podróży!