Pokazywanie postów oznaczonych etykietą travelogue. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą travelogue. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Will Ferguson, W drodze na Hokkaido (Hokkaido Highway Blues)

Jeśli spotkacie Buddę na drodze, nie zabijajcie go. Unieście kciuk. Kto wie. Może was podwiezie?

Przygotowania do wyjazdu do Japonii idą pełną parą, dlatego kiedy podczas akcji Kup Pani Książkę Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci trafiłam na książkę Willa Fergusona W drodze na Hokkaido. Autostopem przez kraj kwitnącej wiśni, nie wahałam się długo. Nie odstraszyła mnie nawet jej długość (526 stron), a dzięki stosunkowo krótkim rozdziałom i zamieszczonym w relacji mapkom, udało mi się całkiem szybko uporać z tą dość sporą pozycją.

Po co się czyta relacje z podróży?

Jak przed każdą podróżą, kiedy maksymalizuję swoje wysiłki, by jak najlepiej przygotować się na wyjazd, zastanawiam się, czego tak naprawdę szukam w tego typu książkach? Czy oczekuję zbeletryzowanego przewodnika, który z trochę innej perspektywy opisuje miejsca, które będę zwiedzać, czy zapisu przygód i wrażeń autora przefiltrowanych przez jego wrażliwość? Na pewno liczę na pewien portret miejsca, które zamierzam odwiedzić, by choć trochę przygotować się na nieznane i w pewien sposób nastawić na to, co może mnie czekać. Myślę, że książka spełniła moje oczekiwania – przynajmniej po trochu.

Podążając za sakurą

Will Ferguson, Kanadyjczyk, który spędził w Japonii kilka lat jako nauczyciel języka angielskiego, zobowiązał się przed swoimi kolegami z pracy, że wyruszy wzdłuż Japonii wraz z falą kwitnienia wiśni, a jego pomysł spotkał się ze znacznie większym entuzjazmem, niż autor się spodziewał. Wyjazd okazał się więc społeczną koniecznością. Mimo, że sakura jest motywem całej podróży, nie znajdziemy zbyt wielu jej opisów. Fergusona zajmuje bowiem bardziej co innego – ludzie wiozący go z miejsca na miejsce, jako że odważny podróżnik postanowił odbyć swoją podróż autostopem. Spotyka go w zasadzie sama życzliwość, gościnność, otwartość, ale również poczucie odpowiedzialności za chwilowego gościa w samochodzie i potrzeba zapewnienia mu bezpieczeństwa. Żałowałam, że nie znam języka i dla mnie podróż w taki sposób nie byłaby możliwa.

Ferguson ma sporo trafnych i ciekawych spostrzeżeń, dotyczących zarówno natury Japończyków, ich kraju, jak i wybranego środka podróży. Chociaż często decyduje się na specyficzne poczucie humoru i patrzy na otaczający go świat z pewnym poczuciem wyższości (trudnym zresztą do zrozumienia), to często pokazuje również swoją wrażliwość na otaczający go świat i ludzi. Pokazuje Japonię i jej mieszkańców wnikliwie, przytaczając mity, wierzenia, starając się uchwycić ważne terminy kulturowe i społeczne. Warto przejść przez całą książkę, by parę takich perełek (chociażby o ginko czy układzie senpai-kohai – mistrz-uczeń) wyłowić.

Sakura

A co pisze Ferguson o samej sakurze? Oddajmy mu głos:

W Japonii rośnie ponad sto różnych odmian wiśni. Jeśli dodać do tego powstałe w wyniku starannego krzyżowania pododmiany, liczba ta wzrośnie do trzystu. Bywają sakura zebrane w koszyczki, jak chryzantemy (zae-zakura), inne rosną na cieniutkich gałązkach, zbite w ciasne grupki (edohigan-zakura). Niektóre opadają jak witki wierzb płaczących (shidare-zakura). Jedne są maleńkie i delikatne (chyoji-zakura), inne krzykliwie czerwone (kanhi-zakura). Niektóre wypuszczają kwiatki wprost z pni, inne poruszają się na wietrze jak firany. Niektóre pienią się niczym szampan, inne rosną niby w sieci wąsów. Niektóre są wysmukłe i strzeliste, inne niskie i przysadziste. Ich pnie bywają wąskie jak palec, ale niektóre sękacze przekraczają jedenaście metrów w obwodzie. Są wiśnie, które rosnąc, przekraczają granice własnej wytrzymałości i trzeba je podpierać z drewnianymi palikami, żeby nie łamały się ich gałęzie. Setkom z nich nadano status bogów: otoczono je powrozami shimenawa i oddaje im się cześć chramach. Innym nadano status państwowych pomników przyrody. Wszystkie one są sakura. (s. 90)

I dodaje:

Metaforyka otaczająca sakura jest skomplikowana. Zjawisko to od dawien dawna łączy się z narodzinami i śmiercią, pięknem i przemocą. Kwiaty wiśni zajmując centralne miejsce w japońskim kulcie przyrody, są podstawą kompozycji haiku, ornamentów zdobiących wazony i kimona, a - z drugiej strony - gardy samurajskich mieczy nosiły wizerunki sakura, będące ostatnim, nieco sarkastycznym przypomnieniem przemijalności życia, dostrzegalnym tuż przed rozpłataniem sobie brzucha. (s. 305)

Ruszamy więc zobaczyć fenomen sakura, chociaż z Polsce drzewa owocowe właśnie kwitną w najlepsze. Zobaczymy, jakie będą nasze spostrzeżenia i wrażenia z Kraju Kwitnącej Wiśni.

Moja ocena: 7/10.



Will Ferguson, W drodze na Hokkaido
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2012
Tłumaczenie: Jarosław Włodarczyk
Liczba stron: 528
ISBN: 978-83-245-9038-4

*******************************************************************************

Will Ferguson, On the way to Hokkaido

If you meet a Buddha on the road, do not kill him. Give him a thumbs up. Who knows. Maybe he'll give you a ride?

Preparations for the trip to Japan are in full swing, so during the Kup Pani Książkę campaign of the Wrocław’s Hospice for Children, I came across Will Ferguson's book Hokkaido Highway Blues. Hitchhiking Japan, I didn't hesitate for a minute. Even its length (526 pages) did not deter me, and thanks to the relatively short chapters and maps included in the report, I managed to deal with this rather large book quite quickly.

Why read travel reports?

Like before every trip, when I maximize my efforts to prepare for it as best as possible, I wonder what I am really looking for in this type of books? Do I expect a more elaborate guide that describes the places I will visit from a slightly different perspective, or a record of the author's adventures and impressions filtered through his sensitivity? I'm definitely counting on a certain portrait of the place I'm going to visit, to prepare at least a little for the unknown and, in some way, to embrace what may await me. I think the book met my expectations - at least to some point.

Following sakura

Will Ferguson, a Canadian who spent several years in Japan as an English teacher, made a commitment to his colleagues that he would travel along Japan with the cherry blossom wave, and his idea was met with much more enthusiasm than the author expected. The trip turned out to be a social necessity. Even though sakura is the motif of the entire trip, there are not many descriptions of it. Ferguson is more interested in something else - the people taking him from place to place, as the brave traveler decided to hitchhike. He is basically met with kindness, hospitality, openness, but also a sense of responsibility for a temporary guest in the car and the need to ensure his safety. I regretted that I didn't know the language and traveling in this way would not be possible for me.

Ferguson has a lot of accurate and interesting observations regarding both the nature of the Japanese, their country, and the means of travel chosen. Although he often goes for a specific sense of humor and looks at the world around him with a certain sense of superiority (which is difficult to understand), he also often shows his sensitivity to the world and people around him. It shows Japan and its inhabitants in detail, citing myths and beliefs, trying to capture important cultural and social terms. It is worth going through the entire book to find a few such gems (for example about ginko or the senpai-kohai - master-disciple system).

Sakura

And what does Ferguson write about sakura itself? Let's give him a voice:

Over a hundred different varieties of cherries grow in Japan. If we add the subvarieties created as a result of careful crossbreeding, this number increases to three hundred. There are sakura gathered in baskets, like chrysanthemums (zae-zakura), others grow on thin twigs, clustered in tight groups (edohigan-zakura). Some fall like the tendrils of weeping willows (shidare-zakura). Some are tiny and delicate (chyoji-zakura), others are bright red (kanhi-zakura). Some sprout flowers straight from the trunks, others move in the wind like curtains. Some foam like champagne, others grow like a network of tendrils. Some are slender and towering, others short and stocky. Their trunks can be as narrow as a finger, but some knot trees exceed eleven meters in circumference. There are cherry trees that, as they grow, exceed the limits of their own strength and need to be supported with wooden stakes so that their branches do not break. Hundreds of them were given the status of gods: they were surrounded by shimenawa ropes and worshiped in shrines. Others were given the status of state natural monuments. They are all sakura. (p. 90)

Later in the book he adds:

The metaphor surrounding sakura is complicated. This phenomenon has long been associated with birth and death, beauty and violence. Cherry blossoms occupy a central place in the Japanese cult of nature, are the basis of haiku compositions, ornaments decorating vases and kimonos, and - on the other hand - the guards of samurai swords carried images of sakura, which are the last, slightly sarcastic reminder of the transience of life, visible just before cutting one's belly open. (p. 305)

So we set out to see the sakura phenomenon, although fruit trees in Poland are in full bloom right now. We will see what our observations and impressions from the Land of the Rising Sun will be.

My rating: 7/10.


Author: Will Ferguson
Title: Hokkaido Highway Blues. Hitchhiking Japan
Publishing House: Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2012
Translation: Jarosław Włodarczyk
Number of pages: 528
ISBN: 978-83-245-9038-4

poniedziałek, 13 lutego 2023

Jordania (24-31.01.2023)

Welcome to Jordan

Warto polować na tanie loty i podróżować w nieoczywistych kierunkach. Kiedy z końcem grudnia kupowałam loty do Jordanii za 120PLN od osoby w dwie strony z Poznania, byłam jednocześnie podekscytowana (w tym rejonie świata mnie jeszcze nie było) i lekko przerażona (ten sam powód). Szczęśliwie wszystko się udało, lot był względnie sensowny (z Poznania do Ammanu 14:35, lądowanie 20:40, powrót 21:35, lądowanie 23:30).

Co udało nam się zobaczyć?

W Jordanii spędziliśmy tylko 8 dni, a w zasadzie 7, bo pierwszego dnia przylecieliśmy, odebraliśmy auto i pojechaliśmy do hotelu na obrzeżach Ammanu.

Starożytne rzymskie miasto Geraza
Geraza

W środę zaczęliśmy od zwiedzania wpisanego na listę UNESCO starożytnego rzymskiego miasta Geraza (obecnie we współczesnym mieście Jerash, Dżerasz). Ze względu na znakomity stan zachowania ruin nazywane jest Pompejami Wschodu. Faktycznie, spokojne obejście całego kompleksu to co najmniej 3 godziny, a na terenie miasta założonego w 331r.p.n.e. przez Aleksandra Macedońskiego znajdziemy wiele imponujących zabytków – odrestaurowany Łuk Hadriana, czyli łuk triumfalny ze 129 lub 130 r., za którym znajduje się hipodrom na 17 tysięcy widzów z 220 r. o wielkości 244m x 52m, owalne forum otoczone jońskimi kolumnami z II w., świątynia Zeusa czy amfiteatr południowy z I w. z widownią na 5 tysięcy osób.

Mały amfiteatr w Gerazie

Główna ulica miasta – Cardo Maximus – ma aż 800 metrów długości i zachowaną oryginalną nawierzchnię z wapiennych płyt, a wzdłuż niej wznosiły się niegdyś ważne budynki miejskie – liczne kościoły, meczet, łaźnie. Na terenie miasta znajdziemy też ruiny świątyni Artemidy z korynckimi kolumnami z II w. czy teatr północny ze 165 r. na 2 tysiące widzów. Mimo że nie pasjonuję się starożytnością, ten kompleks miejski zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie, a możliwość chodzenia po tak starym mieście i odtwarzania życia sprzed wieków była dla mnie wyjątkowa.

Zamek Ajlun

Następnie udaliśmy się do muzułmańskiego zamku Ajlun (Kalat ar-Rabad, Adżlun) z XII wieku, z którego był piękny widok na okolicę oraz całkiem nieźle zachowane mury. Zamek długo przechodził z rąk do rąk i został porzucony dopiero w 1837 roku po trzęsieniu ziemi i od tego czasu popadał w ruinę. Z perspektywy czasu – można go sobie spokojnie odpuścić, jeśli planuje się zobaczyć zamek Shobak albo zamki na pustyni. Nam zabrakło przez to czasu na zobaczenie Betanii – musielibyśmy czekać 30 minut na autobus, który podwozi do miejsca chrztu Chrystusa, a samo zwiedzanie trwa około godziny. Wybraliśmy kąpiel w Morzu Martwym i widowiskową drogę do Al-Karak ze słońcem zachodzącym nad wielkim akwenem słonej wody. W Al- Karak nocowaliśmy w zimnym hotelu ze spektakularnym widokiem na zamek krzyżowców.

Zamek Kerak
Zamek krzyżowców Kerak

W czwartek zwiedziliśmy zamek Kerak, którego budowę rozpoczęto w 1132 r. Z fortecą związana jest postać rycerza Renalda z Châtillon, który było dość barwną i okrutną postacią. W 1188 r. zamek wpadł w ręce muzułmanów i już nigdy nie został odbity przez krzyżowców. Twierdza zajmuje całe wzgórze i jest naprawdę rozległa, oferując widoki na wszystkie strony świata.

Rezerwat przyrody Dana - panorama
Dana National Reserve

Później ruszyliśmy do rezerwatu Dana, jednak napotkany po drodze mężczyzna odradził nam zjazd do doliny i w rezultacie musieliśmy się zadowolić przepiękną panoramą. Dzięki temu jednak zwiedziliśmy zamek Shobak (Asz-Szaubak, znany też pod nazwą Montreal Castle). Budowę rozpoczęto w 1115 r., a ukończona forteca stała na trasie karawan z Egiptu do Syrii i czuwała nad ich bezpieczeństwem. Ponieważ twierdza nie jest otoczona zabudową jak Kerak, robi chyba większe wrażenie, chociaż środek jest zdecydowanie mniejszy i w gorszym stanie.

Panorama Małej Petry
Mała Petra

Pod koniec dnia udało nam się dotrzeć do Małej Petry, która była znakomitą zapowiedzią tego, co będzie się działo w Petrze. Do końca widowiskowego kanionu można dotrzeć w pół godziny, a na końcu znajduje się beduiński sklepik, gdzie można nabyć różne pamiątki, napić się herbaty i… rozpocząć wspinaczkę na szczyt górujących nad wąwozem skał. To było wyzwanie! Udało nam się dotrzeć na szczyt, skąd widoki były naprawdę niesamowite, ale kosztem nadwyrężonego kolana (niestety). Udało nam się jakoś dokulać na sam dół i pojechaliśmy do miejscowości Wadi Musa, gdzie mieści się kompleks Petry.

Spokój Petry na wieczornym pokazie
Petra by Night

Wieczorem poszliśmy na wydarzenie Petra by Night – pokaz świateł i lokalnej muzyki tuż pod Skarbcem (po to też potrzebny był nam dwudniowy bilet do Petry). Chociaż baliśmy się, że będzie to całkowicie komercyjne wydarzenie, typowy tourist trap, było zaskakująco kameralnie i spokojnie. Do Skarbca, a więc najbardziej znanego grobowca Nabateczyków, idzie się jakieś 30 minut szybkim tempem. Punktualnie o 21 rozpoczął się krótki pokaz – świątynia została podświetlona, a po krótkim wstępie rozpoczął się koncert lokalnych artystów, którzy grali na flecie i na rababie (lokalnym instrumencie szarpanym). Chociaż sądzę, że wiele osób mogło się nudzić, dla mnie ten występ był autentyczny i piękny. Powiało pustynią! Z czasem stwierdziliśmy, że podniosły nastrój wieczoru podobał nam się znacznie bardziej niż zgiełk i turystyczne zamieszanie przy Skarbcu następnego dnia. Wracało się tą samą drogą, wąwozem Siq, podświetlonym kameralnym światłem świec rozstawionych w papierowych torebkach co jakieś 2 metry. Naprawdę przyjemny klimat!

Petra

Piątek od samego rana przeznaczyliśmy na zwiedzanie Petry. Wpisana na listę UNESCO i zaliczana do jednego z siedmiu cudów świata, Petra to stolica nieistniejącego już państwa Nabatejskiego, ukryta w wąwozach skalnych, a odkryta dopiero w XIX wieku przez szwajcarskiego podróżnika Johanna L. Buckhardta. Cywilizacja Nabatejczyków przeżywała największy rozkwit w okresie między II w.p.n.e. a I w.n.e., a jej dobrobyt opierał się o handel i przesyłanie dóbr karawanami, natomiast upadek wiązał z przeniesieniem handlu na drogę morską.

Monastyr

Właściciel naszego hotelu słusznie doradził nam, byśmy skorzystali z darmowego transportu miejskiego do Małej Petry, tam wynajęli jeepa i podjechali do początku trasy do Monastyru (czyli jeszcze około godzina podejścia). Petrę zwiedzaliśmy więc od końca. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wiedzieliśmy, że podjęliśmy najlepszą możliwą decyzję, bo podchodziliśmy pod Monastyr stosunkowo łagodnym podejściem, w zasadzie bez innych turystów, z pięknymi panoramicznymi widokami, i osłonieni przed wschodzącym słońcem. Monastyr to największy, wysoki na 48 metrów, nigdy nieukończony grobowiec z I w. Spod Monastyru w dół doliny prowadziło znacznie mniej przyjemnie zejście, było całkiem sporo turystów i mnóstwo kramów z pamiątkami, zakłócających klimat tego miejsca.

Panorama Petry z Wyżyny Ofiarnej

W dolinie znajduje się Wielka świątynia, a droga wystawiona na palące promienie słońca wiedzie obok Nimfeum do Amfiteatru i grobowców (odbicie na lewo) do Skarbca. Bardzo żałuję, że nie wykonaliśmy pierwotnego planu i nie porzuciliśmy zakurzonej i zatłoczonej głównej drogi kolumnowej na rzecz Wyżyny Ofiarnej, z której widoki były naprawdę spektakularne. Napotkani lokalsi sugerowali nam, że podejście jest trudne i wymagające, a skończyliśmy wspinając się do Miejsca Ofiar i schodząc z powrotem do głównej drogi tą samą drogą.



Pustynia Wadi Rum

Krajobraz Wadi Rum

W sobotę zerwaliśmy się bladym świtem, by dojechać do Wadi Rum Village, wioski w parku narodowym pustyni Wadi Rum. Cały obszar, a więc 74000ha, został wpisany na listę UNESCO jako obszar mieszany, łączący zachwycającą przyrodę ze starymi śladami bytności człowieka (rysunki czy ryty naskalne). Tam musieliśmy chwilę poczekać na naszego jeepa, i zaczęła się nasza niespełna dwudniowa przygoda na pustyni. Tak się złożyło, że jeepa i przewodnika mieliśmy tylko dla siebie. Rozpoczęliśmy od źródła Lawrence’a z Arabii (wspinaczka), potem było podejście na wydmę, potem podziwianie skalnego kanionu z wyrytymi na skałach prehistorycznymi rysunkami. Widzieliśmy co najmniej 3 skalne mosty, przy czym wspinaliśmy się na dwa, ciekawe formacje skalne (Grzybek i Kurczak), spacerowaliśmy po wydmach, a w końcu doświadczyliśmy zachodu słońca przy błyskawicznie rozpalonym ognisku i herbacie. Noc na pustyni również nie rozczarowała, choć w naszym beduińskim namiocie było dość chłodno. Natomiast podziwianie gwiazd o 3 nad ranem, niezakłóconych żadnym sztucznym światłem, było przeżyciem metafizycznym.

Wschód słońca na Wadi Rum

W niedzielę znów pobudka bladym świtem, by nagrać wschód słońca, a potem przez 3 godziny wracać na wielbłądach do naszej bazy wypadowej. Przyznam, że spokojna, powolna jazda na dromaderach, mimo swoich niewygód (kołysania, cierpnących nóg i desek z prowizorycznego siodła wrzynających się w tyłek) była znacznie przyjemniejsza niż objeżdżanie jednej pustynnej atrakcji po drugiej i wspinaczka w gronie innych turystów. Tu byliśmy sami, a dookoła nas pustynia, cisza i czasami pochrupujące rachityczne krzaczki wielbłądy. Po dotarciu na miejsce zjedliśmy jeszcze lunch w przydrożnej restauracji i udaliśmy się do Akaby zobaczyć Morze Czerwone. 


Akaba

Plaża w Akabie

Tu daliśmy się złapać lokalnym naganiaczom na półgodzinny rejs statkiem o przeźroczystym dnie (15JOD za 2 osoby) i ku mojemu zaskoczeniu widok rafy koralowej, zatopionych czołgów, które rafa już przejmowała we władanie, i czystej wody zrobił na mnie znacznie większe wrażenie niż zakładałam. Pułapka na turystów okazała się nie taka groźna. Nocowaliśmy dalej od centrum miasta, za portem, blisko plaży, ale pogoda już nam nie sprzyjała. Zrobiło się chłodno i wietrznie i w Morzu Czerwonym nie mieliśmy okazji się wykąpać.


Umm-Ar-Rasas

Mozaika w Umm-Ar-Rasas

W poniedziałek po śniadaniu udaliśmy się do Umm-Ar-Rasas, zobaczyć rozległe ruiny starożytnego miasta (miejsce jest jednym z siedmiu wpisanych na listę UNESCO w Jordanii). Zdjęcia w przewodniku nie zachęcały do udania się w to miejsce, ale okazało się, że są tam ruiny kościoła św. Szczepana z VIII wieku z niesamowitą, zachwycającą mozaiką. Co prawda kościół został przykryty mało estetycznym metalowym dachem, a konstrukcja, po której się chodzi mogłaby mieć umyte szyby, to mozaika sama w sobie jest naprawdę niesamowita. W centrum znajdują się pędy winorośli i pracujący dookoła nich ludzie. Dookoła biegnie ciemna bordiura przedstawiająca sceny morskie, połów ryb, łodzie. Kolejny pas zajmują przestawienia ważnych miast i ośrodków pielgrzymkowych Ziemi Świętej. Można pobawić się w odczytywanie grackich inskrypcji. Warto się przejść ruinami miasta, choć są nie tylko słabo opisane, ale także słabo zbadane. Dla mnie wyglądało to jak morze kamieni z wystającymi gdzieniegdzie łukami skalnymi.

Makaba

Widok z góry Nebo na Ziemię Obiecaną

Stamtąd ruszyliśmy do Makaby, która jest jordańskim centrum mozaiki i znajduje się tam kilka wartych odwiedzenia miejsc. Zaczęliśmy od kościoła św. Męczenników z mozaikami przykrytymi równie nieestetycznym dachem co w Umm-Ar-Rasas. Mozaika jest dość rozległa, można dostrzec wiele zwierząt (dzik, byk, antylopa, tygrys), ptaków, krzewy granatu, natomiast w środku w okrągłym medalionie znajduje się personifikacja morza w postaci Talassy z rybami. Potem pojechaliśmy do cerkwi św. Jerzego zobaczyć słynną mapę świata starożytnego. Mapa jest bardzo ciekawa, zwłaszcza jej orientacja (na wschód), ale zachowała się dość fragmentarycznie i w sumie byłam nią rozczarowana. Na podstawie tej mapy ustalano lokalizację Betanii. Kiedy wróciliśmy do samochodu znaleźliśmy za wycieraczką mandat za niewłaściwe parkowanie, co było dla nas sporym stresem, i opóźniło nas w dalszej podróży. Kiedy dotarliśmy do góry Nebo, centum było już zamknięte. Jednak wspięliśmy się na wzgórze obok i zrozumieliśmy, co ukazało się oczom Mojżesza – dolina rzeki Jordan i panorama na Morze Martwe. Pogoda się pogarszała, zrobiło się zimno, więc zameldowaliśmy się w hotelu w Madabie i wybraliśmy się wieczorem na miasto, na kolację i spokojny spacer.

Największa mozaika z Madaba Archeological Park

Wtorkowy poranek należał do zalanej deszczem Makaby, gdzie udaliśmy się do parku archeologicznego (Madaba Archeological Park) i widzieliśmy zdecydowanie najpiękniejsze mozaiki ze wszystkich z lokalną Panią przewodnik. Jest tam mozaika ze scenami mitologicznymi, która dawniej znajdowała się w bizantyńskiej rezydencji. Potem została zasypana, a kawałek dalej i wyżej powstał kościół ze swoimi mozaikami. Mozaiki z prywatnej rezydencji pochodzą z czasów największego rozkwitu tej sztuki w Madabie, a więc z czasów panowania cesarza Justyniana Wielkiego (527-565). W centrum można rozpoznać Afrodytę obok Adonisa, otoczonych amorkami i gracjami. Dookoła mamy personifikacje pór roku i sceny z polowań.

Zamek Amra

Koło 11 zebraliśmy się z miasta i pojechaliśmy zwiedzać zamki na piasku – najpierw Kasr Amra, wpisany na listę UNESCO, który służył niegdyś jako komfortowe łaźnie (w co patrząc na pustynny krajobraz dookoła trudno dziś uwierzyć). Zamek powstał pomiędzy 705 a 750 rokiem, a w środku zachowały się freski z 1 poł. VIII w., na których mamy przedstawienia ludzi i zwierząt (sceny polowania i oprawiania zwierząt czy picia alkoholu, kąpiąca się naga (!) kobieta, tańczące nimfy, muzycy grający na instrumentach – dość obsceniczne jak na muzułmańskich właścicieli). Zamek jest niewielki i zwiedza się go bardzo szybko.



Zamek Al-Azrak

Dalej jest odległy, ale wart zwiedzania Qasr Al-Azrak z czarnego bazaltu. Zamek był pierwotnie rzymskim fortem, zachowały się oryginalne kamienne drzwi. Zahaczyliśmy też o rezerwat przyrody bagien Al-Azrak, ale widząc, jak ponuro i odstraszająco, a także brudno i martwo wygląda to miejsce w styczniu, zawinęliśmy się raz dwa. Z tym rezerwatem wiąże się smutna historia – z powodu budowy wodociągów do Ammanu miejsce niemal całkowicie wyschło i trzeba tam teraz sztucznie doprowadzać wodę. Obecny rezerwat zajmuje zaledwie 10% pierwotnej powierzchni, a część endemicznych gatunków trzeba tam było wprowadzać od nowa. Wracając zajechaliśmy do Qasr Al-Charana, którego jakimś cudem nie zauważyliśmy przejeżdżając w drugą stronę (nie mam pojęcia jak to się stało). Zamek pochodzi z końca VII lub początku VIII w. i został wzniesiony na planie czworokąta wokół centralnego dziedzińca. Każdy narożnik wieńczy okrągła wieżyczka. Przeznaczenie zamku pozostaje nieznane – na zamek obronny ma za cienkie ściany, na karawanseraj się nie nadaje, bo brakuje źródła wody blisko. Ale robi wielkie wrażenie.

Tęcza nad Ammanem
Amman


Ponieważ zostało nam wciąż sporo czasu do odlotu samolotu podjęliśmy szaloną misję zobaczenia Cytadeli w Ammanie, i była to dobra decyzja. Mimo że w Ammanie lało prawie cały czas, Cytadela jest znakomitym punktem widokowym na całe miasto – widzieliśmy Amfiteatr, zaszliśmy do ruin pałacu Umajjadów, a słońce, które na chwilę przebiło się przez chmury sprawiło, ze na niebie pokazała się niesamowita tęcza. Tak pożegnał nas zimny tego dnia Amman. W drodze powrotnej na lotnisko zajechaliśmy do ostatniego, graniczącego z lotniskiem zamku, Qasr Al-Mushatta (Kasr Al-Muszatta, Zimowy Zamek), dawniej największego ze wszystkich. Nieukończona budowla datowana jest na VIII w.

Potem ruszyliśmy do naszego portu lotniczego. Pomyłka z wybraniem niewłaściwego parkingu kosztowała nas jeszcze 9JOD na do widzenia. Przygoda z Jordanią skończyła się dokładnym trzepaniem bagażu na lotnisku, i już lecieliśmy do domu.

Wyjazd z Wadi Rum

Jordania zdecydowanie zaskoczyła mnie pięknem przyrody, zróżnicowaniem terenu (tego samego dnia byliśmy na wysokości 1800 m.n.p.m. i -400m.n.p.m), skalą zabytków i parków narodowych. Przez całą podróż czuliśmy się bezpiecznie, chociaż kilkakrotnie zatrzymywała nas policja (papiery samochodu, ewentualnie „where are you from?”). W hotelach było różnie z czystością, w zdecydowanej większości były problemy z ciśnieniem wody i możliwością regulacji temperatury (albo wrzątek, albo lód), ale śniadania wszędzie były obfite i zapewniały dobry start w pełen atrakcji dzień. Żałujemy w sumie dwóch rzeczy – po pierwsze, że nie odżałowaliśmy jednak kilku stów więcej i nie spaliśmy w którymś z luksusowych hoteli przy Morzu Martwym. Jednak kąpiel w tej gęstej od soli wodzie była nie lada atrakcją, a możliwość skorzystania z prysznica po kąpieli na pewno by nam pomogła. Plus można by było spokojnie poczytać książkę, odpocząć, a nie gnać dalej. Dwa, niewykorzystany potencjał trasy widokowej w Petrze.

Czy Jordania jest drogim krajem?

I tak i nie. Jeszcze przed przyjazdem wydaliśmy ponad 2k – Jordan Pass (wiza + wstępny do prawie 40 zabytków, w tym Petry) kosztowały 75JOD od osoby (1JOD – ca. 6PLN, a więc 450PLN), wynajem samochodu (Nissan Micra w automacie) – 540PLN plus dodatkowe ubezpieczenie 240PLN, ubezpieczenie podróżne 240PLN za dwie osoby w zwiększonym wariancie, plus rezerwacja na wycieczkę po pustyni – 50USD. Czy tych kosztów dało się uniknąć? Nie bardzo. Sam wstęp do Petry, w której planowaliśmy spędzić dwa dni, to 55JOD. Pozostałe wstępy wg. naszych obliczeń wynosiły jeszcze 25JOD, a koszt wizy (40JOD) był już zawarty w Jordan Pass. Co prawda kosztów wizy można uniknąć udając się w przeciągu 48 godzin do wskazanego biura wizowego w Akabie, ale nam opłacało się już na samych wstępach.

Sok ze świeżych granatów

W samej Jordanii było przystępnie cenowo – za posiłki nie zapłaciliśmy więcej niż 9JOD od łeba (i to tylko raz, poszliśmy do drogiej knajpy spróbować lokalnego jedzenia), zazwyczaj płaciliśmy po 5JOD,  zdarzało się i zjeść za 2JOD za dwie osoby. Paliwo na wszystkich stacjach kosztowało 0.90JOD za litr benzyny 90-oktanowej (tak tak, taka tam jeszcze istnieje, u nas już tylko 95). Za najdroższy hotel ze śniadaniem zapłaciliśmy 215PLN za dwie osoby, za najtańszy odpowiednio 100PLN mniej. Nie szaleliśmy za bardzo z pamiątkami ze względu na bagaż podręczny w sezonie zimowym, więc po prostu nie mieliśmy miejsca. Jordania oferuje piękne szale, smakowite przyprawy i kosmetyki z błotem i solą z Morza Martwego.


Wskazówki praktyczne

Drogi w Jordanii pozostawiają sporo do życzenia – są pełne dziur, i to dość głębokich, drogi na pustyni były mocno spękane i nierówne, plus wszędzie, również na autostradach, są progi zwalniające. Dlatego odradzamy podróżowanie w nocy – hopki są słabo oznaczone i często jadąc w większą prędkością w ciągu dnia zdarzało nam się na nie nadziać. A można zgubić podwozie! Na drogach często są kamyczki, etc., więc warto wykupić dodatkowe ubezpieczenie.

Dla osób korzystających z karty Revolut - nie ma problemu z wybieraniem gotówki z bankomatów Jordan Kuwait Bank, ale tych bankomatów nie ma na lotnisku ani w centrum kraju. Są tylko w Ammanie, Madabie i Akabie, poza tym – pustynia. Jednorazowa opłata za wybranie gotówki z ATMu waha się od 4-6.5JOD. Warto więc zaopatrzyć się w gotówkę przy którymś z dużych miast, zwłaszcza że hotele często nie przyjmują płatności kartą. Nawet jeśli na stronie piszą, że jak najbardziej da się tak zapłacić.

Mimo że byliśmy w styczniu pogoda nam dopisała – oprócz ostatniego pochmurnego wieczoru i całego ostatniego deszczowego dnia w Ammanie mieliśmy piękną pogodą. Wydaje mi się jednak, że mieliśmy trochę fuksa, a pogoda w chłodniejszych zimowych miesiącach częściej przypomina tę z ostatniego dnia.

Podejście do Monastyru

Absolutny must have w Jordanii to wysokie buty trekkingowe. Mimo, że wzięłam sobie miejskie półbuty, cały wyjazd chodziłam w moich traperach. Jeśli chce się porządnie zwiedzić Petrę i Małą Petrę, a także zobaczyć wszystkie zabytki pustyni, gdzie jest zaskakująco dużo wspinaczki na różne formacje skalne i strome kamienie, takie buty to zdroworozsądkowa konieczność. My latamy tylko z niewielkim bagażem podręcznym, więc ograniczamy liczbę przedmiotów do minimum. Oczywiście, należy pamiętać że Jordania jest krajem muzułmańskim, więc lepiej ubierać się skromnie i nie eksponować – zwłaszcza w przypadku kobiet – za dużo. Zimą akurat nie było z tym zbyt wiele problemu. Na plażach nad Morzem Czerwonym kobiety siedziały w tradycyjnych, zakrywających wszystko strojach, i tak też się kąpały, więc widok półnagiego bardzo bladego ciała może budzić niezdrową sensację.

Tyle. Polecamy Jordanię, bo przy dobrej pogodzie zimą można naładować trochę swoje baterie słoneczne i zwiedzać jedne z najsłynniejszych zabytków na świecie w nie tak strasznym tłumie (i przy zdecydowanie lepszej i tańszej ofercie hotelowej). Od wiosny noclegi i dodatkowe atrakcje trzeba rezerwować ze sporym wyprzedzeniem.

Zatem – udanej podróży!

 

 

 

sobota, 2 maja 2020

Marzena Filipczak, Jadę sobie Azja. Poradnik dla podróżujących kobiet

Na całym świecie ograniczenia związane z wybuchem epidemii Coronawirusa, a serce rwie się do podróży. Wtedy z pomocą przychodzi literatura, która podróżować pozwala "zdalnie". Dlatego też z ciekawością sięgnęłam po bajecznie kolorową książkę Marzeny Filipczak Jadę sobie Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet. Było ciekawie, zwłaszcza ze względu na wspomnienia, które ta książka we mnie obudziła.

Azja dla samotnych podróżniczek

Ciągnie mnie do Azji. W Indiach byłam dwa razy i spędziłam tam w sumie około 7 tygodni. W Chinach byłam dwukrotnie, razem 20 dni - cóż to jest na kraj tak ogromny, jak Chiny. Tajlandia, Kambodża i Wietnam też są mi nieobce. Reszta pozostaje w sferze - w obecnej sytuacji - coraz odleglejszych marzeń. Dlatego z naprawdę dużym zainteresowaniem sięgnęłam po książkę, która opowiada o samotnej i dość ekstremalnej kobiecej podróży przez Azję. Autorka zwiedziła kompleksowo Indie, Malezję, Tajlandię, Kambodżę i Wietnam, podróżując w większości lokalnymi środkami transportu i opisuje swoje przygody i odczucia. Cała podróż trwała pół roku i miała miejsce w 2008 roku, co również jest istotne, bo 12 lat dla Azji to szmat czasu i w wielu miejscach sporo się zmieniło, a w niektórych - nie zmieniło się nic. Pozycja podzielona jest na dwie części - 1. Jadę sobie - z relacją z wojaży, i 2. Jadę sama - z praktycznymi wskazówkami co do bagażu, ubezpieczenia, hoteli czy wybierania środków transportu. To w drugiej części informacje przeterminowały się najbardziej, bo rozwój technologii zmienił naprawdę wiele w bezpieczeństwie i metodach podróżowania. Sama widziałam diametralną różnicę pomiędzy moim pierwszym wyjazdem do Indii w 2013, a potem 2017 roku. Podczas pierwszego - podróżowałam jak autorka, od hotelu do hotelu, sprawdzałam warunki i ceny. Dawałam się oszukiwać kierowcom tuk-tuków. Podczas drugiego działał już booking.com, a przede wszystkim - Uber, który dawał mi poczucie, że nie jestem już białasem nabieranym na każdym możliwym kroku. Proces starzenia książki widać również w samej relacji autorki, która sprzedawała niezużyte malarone na stronie travelbit.pl, gdzie znalazłam taką informację (i zero ofert) - "Travelbit nie bierze odpowiedzialności za transakcje a także prosi aby nie umieszczać ogłoszeń dotyczących obrotu lekami co jest nielegalne." Ostatnia uwaga - książka ma ponad 260 stron, ale to lektura na co najwyżej dwa popołudnia - powodem tego jest spora ilość kolorowych (!) zdjęć, które pozwalają zobaczyć pisywane miejsca i ich klimat. W takich podróżniczych relacjach zawsze najbardziej brakuje mi fotografii, dlatego cieszyłam się, że tu jest ich tak dużo.

Praktyczne wskazówki i informacje

Wyciągnęłam z tej książki garść ciekawych informacji, np. o znaczeniu kolorów w buddyjskich flagach modlitewnych: kolor żółty oznacza mądrość, zielony - aktywność, czerwony - moc, biały - pokój, niebiecki - energię. Zapisane na flagach modlitwy - mantry, są roznoszone przez wiatr na wszystkie strony świata. Inną ciekawostką wyciągniętą z książki jest fakt, że Sikhowie nie obcinają włosów, bo wierzą, że kryje się w nich siła. Włosy ukrywają w turbanie. Ze wskazówek praktycznych zachowam dla siebie - maksymalnie lekkie pakowanie (z doświadczenia wiem, że w podróży naprawdę najbardziej przydaje się absolutne minimum) oraz wskazówki dotyczące środków przeciw moskitom - Mugga, moskitex - z wysoką zawartością DEET, czy polecenie nabywania lokalnych niedrogich kadzidełek na komary. Z niektórymi informacjami w niej zawartymi nie zgadzam się na podstawie własnego doświadczenia - na ulicach Indii nie jest bezpiecznie po zmroku, zwłaszcza dla samotnie podróżującej kobiety. Mimo, że nie byłam sama, dwa razy kiedy nie wróciłam do hotelu po zmroku, spotkały mnie nieprzyjemności ze strony lokalsów i szczerze odradzam opuszczanie miejsca noclegu po zachodzie słońca. W Tajlandii, Kambodży, Wietnamie nie był to żaden problem, w Indiach jednak całkiem spory.

Nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że autorka patrzy na świat z wyższością i dystansem, a w jej relacji zabrakło mi zachwytu światem i poczucia humoru. Już ładnych kilka lat temu dostałam w prezencie książkę Majubaju czyli żyrafy wychodzą z szafy Mai Sontag, którą czytałam z nieschodzącym z twarzy uśmiechem tuż przed moim drugim wyjazdem do Indii (zamiast się pakować, rzecz jasna). Tam czułam pozytywną energię i ciepło płynące od autorki, a także dystans do samej siebie. Tu mi tego zabrakło.

Moja ocena: 5/10.

Marzena Filipczak, Jadę sobie Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet
Wydawnictwo Poradnia K
Warszawa 2009
Liczba stron: 264
ISBN: 978-83-929512-9-2

________________________________________________________________________________

Worldwide, the restrictions on the outbreak of the Coronavirus epidemic are tightening, and the heart grows eager to travel. In such circumstances literature comes with a rescue, which allows one to travel 'remotely'. That's why I have reached for the fabulously colorful book by Marzena Filipczak I'm travelling Asia. Guide for travelling women. It was interesting, especially because of the memories that this book has awakened in me.

Asia for lonely female travellers

I am drawn to Asia. I've been to India twice and spent there about 7 weeks in total. I have been to China twice, 20 days in total - which is nothing for a country as huge as China. Thailand, Cambodia and Vietnam are also familiar to me. The rest remains in the sphere - in the current situation - of more and more distant dreams. That is why I've reached for a book with a huge interest and hunger. It tells about a lonely and quite extreme female journey through Asia. The author comprehensively travelled through India, Malaysia, Thailand, Cambodia and Vietnam, commuting mostly by local means of transport and describes her adventures and feelings. The whole trip lasted half a year and took place in 2008, which is also important, because 12 years for Asia is a long time and in many places a lot has changed, and in some - completely nothing. The position is divided into two parts - 1. I'm travelling- with a travel account, and 2. I'm travelling alone - with practical tips on luggage, insurance, hotels and choosing means of transport. In the second part, some information is already expired, because the development of technology has really changed a lot in security and travel methods. I saw a striking difference between my first trip to India in 2013 and the next one in 2017. During the first one - I travelled like the author, from hotel to hotel, checking conditions and prices. I was fooled by tuk-tuk drivers. During the second trip booking.com was already operating, and above all - Uber, which gave me the feeling that I was no longer cheated at every possible step. Also some methods advised by the author have aged. She had sold unused malarone on the travelbit.pl website, where I found the following information (and zero offers) - 'Travelbit does not take responsibility for transactions and also asks not to place ads on drug trading which is illegal'. One last note - the book has over 260 pages, but this is a reading for at most two evenings - the reason is a large number of colorful (!) photos that allow you to see the described places and their atmosphere. In such travel accounts I always miss photographs most, which is why I was really glad that there are so many of them here.

Practical tips and information

I have extracted a handful of interesting information from this book, e.g. about the meaning of colors in Buddhist prayer flags: yellow means wisdom, green - activity, red - power, white - peace, and blue - energy. The prayers - mantras inscribed on the flags - are spread by the wind to all parts of the world. Another curiosity extracted from the book is the fact that the Sikhs do not cut their hair because they believe that their strength resides in them.Their hair is hidden in a turban. I will also remember the practical tips - to pack as light as possible (I know from my own experience that the absolute minimum is the most useful when travelling) and tips on mosquito repellents - Mugga, moskitex - with high DEET content, or the command to buy local inexpensive mosquito incense. I disagree with some of the information on the basis of my own experience - the streets of India are not safe after sundusk, especially for women travelling alone. Although not alone, I have experienced two unpleasant events with the locals the only two times when I was away from the hotel late evening. I sincerely advise against leaving the place of accommodation after sunset. In Thailand, Cambodia and Vietnam this was not a problem, but in India it still poses some danger.

I couldn't resist the impression that the author looks at the world with superiority and distance, and in her relationship I lacked admiration for the world and a sense of humor. A few years ago I received a book Majubaju The giraffes are coming out of the wardrobe by Maja Sontag (and the title sounds tragically in English, I am aware), which I,ve read with a smile that never left my face just before my second trip to India (instead of packing, of course). I felt positive energy and warmth flowing from the author, as well as a huge distance to herself. I missed it here.



My rating: 5/10.



Author: Marzena Filipczak
Title: I'm travelling Asia. Guide for travelling women
Publishing House: Poradnia K
Warsaw 2009
Number of pages: 264
ISBN: 978-83-929512-9-2