niedziela, 19 stycznia 2025

Japonia 20 kwietnia - 10 maja 2024

Paciorek, Sushi i spać!

Tokio - 20 kwietnia, sobota

W drogę!
No nareszcie! Po wielu trudach podróży, po przeprawie samochodowej z Wrocławia do Węgier, przesiadce w Pekinie - dotarliśmy! Lotnisko Narita, oddalone o około 60 kilometrów od stolicy Japonii, stanowiło pierwszy i szalenie istotny punkt na trasie naszej wycieczki. Po pierwsze, odebraliśmy "święty bilet", a więc Japan Railway Pass, świstek wart 2.5 koła każdy (kwiecień 2024). Bileciku nie można zgubić ani zapodziać, bo przepadło.

Dwa, zaopatrzyliśmy się w kartę Suica, bo można ją później zwrócić i odzyskać 500 jenów kaucji. Karta Suica umożliwia przejazdy metrem, można też kupować nią napoje w automatach i jedzenie w niektórych lokalach. Doładowaliśmy sobie kartę za 500 jenów, bo mieliśmy mało gotówki. Okoliczne bankomaty (jak większość w Japonii) pobiera opłatę 110 jenów od wypłaty 10000 jenów (a więc po obecnym przeliczniku 2.50 od 250 zł, i wielokrotność tego w zależności od wybieranej sumy).

Tokio Sky Tree
Założyliśmy też sobie konto na stronie Visit Japan, ale już po fakcie, czyli po odprawie na lotnisku. Gotowe konto ułatwiłoby lotniskowe formalności (https://services.digital.go.jp/en/visit-japan-web/).

Następnie zarezerwowaliśmy sobie miejsca w pociągu i pojechaliśmy na dworzec centralny w Tokyo, a stamtąd przedostaliśmy się komunikacją miejską na nasz nocleg w dzielnicy Asakusa. Był to chyba pierwszy i ostatni pokój z widokiem podczas naszego całego pobytu. Pokoje hotelowe są malutkie – ledwo mieści się w nich łóżko, a plecaki trzeba upychać po kątach. Walcząc z jetlagiem poszliśmy się jeszcze przejść w okolicach Tokio Sky Tree i zapoznać z pobliskimi sklepikami, by potem paść nieprzytomnie.

Świątynia Senso-ji
Tokio, 21 kwietnia, niedziela

Ruszamy w miasto! Na pierwszy ogień poszła oddalona 10 minut od naszego hotelu świątynia Senso-ji, związana z legendą o figurze bóstwa Kannona, wyłowionej z rzeki przez dwóch braci rybaków. Świątynia powstała, by umieścić w niej figurkę i stała się ważnym centrum religijnym. Główne wejście prowadzi przez Bramę Pioruna, Hozo-mon, z dwoma strażnikami. Z tyłu wiszą dwa ogromne sandały, mające symbolizować potęgę Buddy.

Za bramą po lewej stronie stoi pięciopiętrowa pagoda, rekonstrukcja z 1973 roku odnowiona w 2017 roku, najwyższa tego typu budowla w Japonii.

Omikuji

W głównym holu, Hondo, znajduje się malutki wizerunek Kannona. W świątyni, jak i dookoła niej, jest wiele stanowisk z omikuji, przepowiednią. Wrzuca się 100 jenów, potrząsa wielkim metalowym pojemnikiem, z którego wychodzi pałeczka z numerem. Otwiera się szufladę z tym samym numerem i odczytuje swoją przepowiednię. Fajna zabawa!

Po prawej stronie świątyni (jeśli wchodziło się przez główną bramę) znajduje się Asakusa-jinja, świątynia poświęcona braciom rybakom, którzy znaleźli figurkę. Budynek pochodzi z 1649 roku i stanowi przykład wczesnej architektury Edo.

Dalej poniosło nas już Tokio. Ruszyliśmy w stronę dystryktu Ameyoko, handlowej plątaniny uliczek w okolicy dworca Ueno. Zjedliśmy obiad (rybka w panierce, kotlet z mielonej wołowiny Wagyu) i ruszyliśmy w kierunku parku Ueno i Muzeum Narodowego w Tokio. Muzeum otoczone jest pięknym ogrodem, więc oprócz cudów w środku można również podziwiać piękno przyrody i napić się herbaty w specjalnym pawilonie na zewnątrz. Potem skierowaliśmy się w stronę Arakawy zobaczyć szintoistyczną kapliczkę Susanoo, a dalej miejsce, gdzie powstał pierwszy w Edo most - Senju. Wracając zahaczyliśmy o dawną dzielnicę rozpusty - Yoshiwary. Udało nam się znaleźć dawny punkt graniczny - Mikaeri Yanagi (co oznacza Patrząca wstecz wierzba płacząca), a nawet przejść zakrzywioną uliczką, która miała chronić klientów dzielnicy przed wścibskim wzrokiem. Widzieliśmy też jeden dom z czerwoną latarnią, zanim wróciliśmy do hotelu.


Tokio - > Hakodate, 22 kwietnia, poniedziałek

Goryokaku Park
Po krótkiej (ale bardzo udanej) tokijskiej zajawce wsiedliśmy w nasz pierwszy Shinkansen do Hakodate. 880 kilometrów pokonaliśmy w 4 godziny (!). Do Hakodate jechaliśmy w podwójnym celu - postawić stopę na wyspie Hokkaido i zobaczyć kwitnące wiśnie - sakurę. Udało nam się zrobić dużo więcej. W Hakodate jest Goryokaku Park - zbudowana na planie pięcioboku i otoczona fosą twierdza z okresu Edo, obecnie park z drzewami wiśni. Faktycznie, wiśnie dopiero zaczynały kwitnąć, a widok na twierdzę z wieży Goryokaku był fenomenalny. Obeszliśmy teren parku, zrobiliśmy z milion zdjęć i pojechaliśmy tramwajem w stronę drugiej dużej atrakcji miejscowości, czyli


góry Hakodate
z punktem obserwacyjnym, na który wyjeżdżała kolejka. To był drugi strzał w dziesiątkę - zajechaliśmy na górę akurat na zachód słońca, ale zaskoczyły nas tłumy ludzi i przenikliwy chłód. Obie rozrywki bardzo na plus! Na minus, że zapomnieliśmy o jedzeniu i dopiero ciepły ramen wieczorem nasycił nasze głodne żołądki.




Hakodate - > Hirosaki - > Aomori, 23 kwietnia, wtorek

Hirosaki
Znów z rańca ruszamy dalej - Shinkansenem do Aomori, a dalej lokalnym pociągiem, w dużym tłumie, 40 minut do Hirosaki. Było trochę nerwówki na dworcu, bo szafek na przechowywanie bagażu okazało się za mało. Finalnie udało nam się schować tylko jeden plecak, cięższy (Gabrysia), a z moim ruszyliśmy dalej. Autobusem podjechaliśmy do parku Hirosaki, w którym znajduje się Zamek Hirosaki. Tu z kolei złapaliśmy sakurę w pełnej dojrzałości, a nawet w pierwszych dniach przekwitania, chodziliśmy w opadających płatkach niczym w śniegu. Słońce świeciło, wiśnie oślepiały bielą i różem płatków - było absolutnie przepięknie. 

Aomori

Zjedliśmy parę przekąsek na okolicznych straganach, ponapawaliśmy się pięknem okolicy, rozsądnie zjedliśmy posiłek i ruszyliśmy w drogę powrotną do Aomori. Wieczorem poszliśmy po raz pierwszy do Onsenu - Aomori Machinaka Onsen - a więc publicznej łaźni. Buty zostawia się już na wejściu i na boso zdąża do szatni (od tej pory zabawa w podgrupach, bo łaźnie dla kobiet i mężczyzn są osobne). W szatni należy się rozebrać do naga, zabrać ręczniczek do chłodzenia głowy i zaraz po wejściu do strefy onsenowej starannie się wymyć na dostosowanym do tego stanowisku - włącznie z głową. Do ciepłych wód wchodzimy czyściutcy i możemy rozkoszować się ciepłem wody, spokojem i relaksem. W naszym onsenie był spory zbiornik z wodą o temperaturze 74 stopni, mniejszy dla dzieci, całkiem spory z całkowitym ukropem, w którym nie dałam rady się zanurzyć. Na zewnątrz był otwarty basen z ciepłą wodą i balia z ukropem. Cała wizyta trwała około 2 godzin i była wspaniale relaksująca. Mimo nagości nie odczuwa się skrępowania, a Japończycy udają się do źródeł całymi rodzinami, często babcia, córka i wnuczka, więc można postrzegać zmiany zachodzące w ciele jako coś naturalnego, akceptowalnego.

Aomori - > Matsushima Bay - > Kyoto, 24 kwietnia, środa

Matsushima Bay
Znów pobudka z samego rana, by dotrzeć na stację Shin-Aomori i wsiąść do Shinkansena do Senjuku. Stamtąd lokalną kolejką do zatoki Matsushima - udało nam się popłynąć w rejs zanim zaczęło padać. Uznawana za jeden z trzech najpiękniejszych widoków w Japonii, zatoka usiana jest ponad 260 wysepkami, które z kolei porośnięte są sosnami. Nawet przy całkowitym braku pogody można sobie wyobrazić, jak pięknie może tam być. Rejs kosztował 1000 jenów i trwał ok. 50 minut. Potem zjedliśmy owoce morza (ostrygi, ślimaki morskie, grillowanego kalmara) i korzystając z chwilowej przerwy w deszczu pognaliśmy na most Fukuurabashi, którym przedostaliśmy się na piękną wysepkę Fukuurajima

Obeszliśmy ją wzdłuż i wszerz, podziwiając niemal tropikalną przyrodę w deszczu, a potem biegiem na stację, by zdążyć na Shinkansena do Kyoto z przesiadką w Tokio. Tokijski dworzec jest gigantyczny i wielopoziomowy, a 30 minut na przesiadkę wymaga wytężonej uwagi w obserwowaniu znaków na stacji. Wszystkie stacje są znakomicie pooznaczane, a znaki sprawnie wyprowadzają nas na właściwą stronę dworca. Również Google maps znakomicie prowadzi po Japonii, wskazując takie szczegóły, jak numer wyjścia z dworca, czy numer peronu z którego odjeżdża pociąg. Warto się trzymać tych wskazówek.

Most Fukuurabashi
W Kioto spędziliśmy jedną noc w tradycyjnym japońskim hotelu Riokan, żeby zobaczyć, jak się śpi na materacu futon rozłożonym na matach tatami. Nasz ryokan miał swój własny Onsen z jednym nie za dużym pojemnikiem wypełnionym gorącą wodą, należało pamiętać o zmianie obuwia przy wejściu do toalety czy zdjęciu kapci służących do przemieszczania się po hotelu przy wejściu do sypialni. Buty zostawiało się przy wejściu. Bardzo potem żałowaliśmy, że nie zostaliśmy tam na cały nasz pobyt w Kioto, bo miejsca było więcej niż w sieciówce, Onsen doskonale odprężał po trudach całodziennej wędrówki, a lokalizacja obiektu tuż przy głównym dworcu była jego niewątpliwym atutem.

Kioto, 25 kwietnia, czwartek

Fushimi-Inari

Kioto! Zwiedzanie od rana - wydawało nam się, że "już" o 8:20 byliśmy przy pierwszym zabytku, a więc wejściu do kompleksu Inari (Fushimi-Inari Taisha), ale okazało się, że tłum na miejscu był całkiem spory. 6 rano byłaby lepszą porą, obawiam się. Ciągnące się jedna za drugą charakterystyczne pomarańczowe bramy torii zdają się nie mieć końca, a zwiedzenie całego kompleksu zabiera dobre 2-3 godziny. Koniecznie trzeba zaopatrzyć się w wodę i jakieś kanapki, żeby po drodze nie paść z głodu.

Zaraz za główną świątynią zaczynają się dwa rzędy bram - Senbon Torii - dosłownie setki bram torii. Poszliśmy tą samą stroną co wszyscy i wspinaliśmy się z dobrych 30 minut by dojść do rozdroża zwanego Yotsutsuji, z którego dwie drogi prowadzą na szczyt, jedna na punkt widokowy, z którego można potem tyłem zejść w stronę Kioto, roztacza się stamtąd również piękny widok na miasto. Szczyt jest niepozorny i łatwo go przeoczyć, ale nie chodzi o wejście na górę, a o samo doświadczenie drogi. Bramy ciągną się od skrzyżowania pojedynczo, po drodze mijamy wiele mniejszych kapliczek poświęconych bogini Inari i jej posłańcom - lisom. Mimo ciepłego słonecznego dnia na górze panował chłód i wilgoć, a wiele miejsc było porośniętych mchem. W jednym miejscu słyszeliśmy niesamowite kumkanie żab.

Zeszliśmy ze skrzyżowania Yotsutsuji przez cmentarz na górze i okazało się że jesteśmy na prostej drodze do świątyni Tofuku-ji - obiektu z 1236 roku z buddyjskim ogrodem zen. Tutaj chyba po raz pierwszy w pełni zrozumieliśmy, jak piękne i dopracowane będą japońskie ogrody. Zachwyt!

Rengeoin Temple
Dalej stwierdziliśmy, że podejdziemy do świątyni Rengeoin słynącej z 1001 posągów buddyjskiej bogini Kannon. Bardzo długi i duży budynek nie zwiastował cudu, który zobaczyliśmy wewnątrz (a przewodnik chyba nie oddał w pełni, czego można się spodziewać). Początkowo kompleks założony w 1164 roku, ale spłonął 80 lat później. Wielka Sala Buddy została ukończona w 1595 roku i ma 120 metrów długości. Stoi w niej 1001 posągów Senju Kannon, a w środku główny posąg Buddy. Z przodu ustawiono 28 posągów Ludzi i Bogów Wiatru i Gromu. W głównej hali nie można robić zdjęć, mam więc nadzieję, że zdjęcia plakatów prezentowanych dóbr choć w niewielkim stopniu oddadzą ich niesamowitość.

Kiyomizu-dera
Dalej rzut beretem dzielił nas od Narodowego Muzeum w Kioto, do którego niepotrzebnie weszliśmy zobaczyć wystawę Senndai. Wystawa stała była czasowo zamknięta, a na niej mi głównie zależało.

Później wsiedliśmy w autobus i podjechaliśmy do tętniącej życiem uliczki handlowej Sannenzaka w dzielnicy Higashiyama. Bulwar doprowadził nas do wejścia do kompleksu świątynnego Kiyomizu-dera na górze Otowa z pięknym widokiem na miasto poniżej.

Na obszarze o powierzchni 130 000 metrów kwadratowych, rozciągającym się w połowie wysokości góry Otowa na wschód od Kioto, znajduje się ponad 30 świątyń i świątynek, w tym skarby narodowe i ważne dobra kulturalne. Od momentu powstania świątynia ponad 10 razy była niszczona przez wielkie pożary, jednak za każdym razem była odbudowywana. Większą część obecnej świątyni odbudowano w 1633 roku. W 1994 roku obiekt został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako „Zabytki starożytnego Kioto”.


Ponieważ większość miejsc w Kioto zamyka się w okolicach 16:30-17, to był koniec intensywnego zwiedzania na ten dzień. Przenieśliśmy się do fatalnego hotelu na kolejne 4 dni i odkryliśmy market Life naprzeciwko hotelu, który pod wieczór przeceniał świeże produkty do 40%. Zaopatrzyliśmy się więc w tanie Sashimi i poszliśmy obżerać do hotelu.


Kioto, 26 kwietnia, piątek

Katsura Imperial Villa

Dzień zaczęliśmy wcześnie i od ciekawego przypadku. Wsiedliśmy nie w ten pociąg, dzięki czemu zajechaliśmy pod Cesarski letni pałac w Kioto (Katsura Imperial Village). Był to drugi znakomity przykład wspaniale przemyślanego i zadbanego ogrodu z masą sztuczek wizualnych. Niemal co krok rozciągał się nowy widok, zachwycał dobrze zaprojektowany pawilon herbaciany czy starannie przycięte drzewo. Wycieczki z przewodnikiem rozpoczynają się o każdej równej godzinie, a obcokrajowcy dostają w cenie audioguide.






Dalej ruszyliśmy do naszego pierwotnego celu, a więc bambusowego zagajnika Arashijama. Zagajnik jak zagajnik, taki sobie z masą turystów i przecinającą go linią kolejową, ale dzielnica Arashijama okazała się zachwycająca - mnóstwo sklepików, knajpeczek, pamiątek, a także park most nad rzeką Katsurą. Odkryliśmy również sieciówkę o wdzięcznej do zapamiętania nazwie Nakau, gdzie zjedliśmy pyszny obiad.








Dalej nasze ścieżki prowadziły do Złotego Pawilonu (Kinkaku-ji), który początkowo, a więc w 1397 roku, powstał jako dom szoguna Ashikaga Yoshi-mitsu. Zgodnie z życzeniem pierwszego właściciela został przerobiony na buddyjską świątynię. Każde piętro wykonano w innym stylu, a budynek jest widowisko posadowiony nad niewielkim jeziorem. Niestety, jest to rekonstrukcja, gdyż budynek został spalony w 1950 roku przez mnicha.

Kinkaku-ji - Złoty Pawilon


Końcowym punktem wycieczki był zamek szoguna Tokugawy Nijo-jo. Za ufortyfikowanymi murami znajdują się zabudowania pałacowe, które naprawdę warto zwiedzić – wnętrza robią jednocześnie podniosłe i śmieszne wrażenie. Przestrzenie, w których potężny szogun przyjmował swoich gości, są bogato zdobione, problem tylko taki, że niektórych zwierząt malarze nie widzieli na oczy. Stąd też tygrysy są śmiesznie rozpłaszczone (były malowane ze zdjętych ze zwierząt skór), a ich pozy są całkowicie nienaturalne. Reszta zdobień robi jednak ogromne wrażenie, a cały kompleks zawiera przepięknie utrzymane ogrody i ładne widoki z murów. Żałuję, że zabrakło mi czasu, by wejść do lokalnego sklepu z pamiątkami i kupić sobie kartkę z rozpłaszczonym tygrysem.


Osaka, 27 kwietnia, sobota

Sobotę wykorzystaliśmy na wypad do Osaki. Zaczęliśmy naszą wycieczkę od dostania się na Umeda Sky Building (Umeda Sukai Biru), gdzie dotarliśmy chwilę przed otwarciem obiektu. Budynek powstał w 1993 roku i ma wysokość 173 metrów (40 pięter). Wyróżnia się tym, że jego konstrukcja to dwie wieże, na szczytach których ułożono łączącą je platformę widokową z ruchomymi schodami. Ze szczytu gmachu rozciąga się widok na całe miasto, a wczesne przyjście gwarantuje zwiedzanie bez tłumów.

















W Osace zaszliśmy też do tradycyjnego teatru Bunraku (National Bunraku Theater), gdzie kupiliśmy bilet na spektakl. Niestety, mimo, że teatr był w większości pusty dostaliśmy miejsca w ostatnich rzędach i niewiele widzieliśmy, a kiedy wysuwaliśmy się na krzesłach nieco do przodu, Pani z obsługi kazała nam usiąść prosto. Naprawdę. W teatrze jest też niewielka darmowa wystawa pokazująca lalki buraku i przedstawiająca najsłynniejszych lalkarzy. Bardzo ciekawa rzecz.

Osaka, kanał Dotombori


W Osace weszliśmy też do odbudowanego w 1931 roku zamku Osaka (Osaka-jo). Oryginalna konstrukcja powstała w 1583 roku na polecenie generała Toyotomi Hideyoshi i rękoma 100 tysięcy robotników. W środku znajduje się ciekawa wystawa pokazująca historię zabytku i codzienne życie jego mieszkańców, a z ostatniego poziomu rozciąga się imponujący widok na miasto.




Na koniec naszego pobytu w Osace zrobiliśmy to, po co się do Osaki przyjeżdża – poszliśmy jeść! Dzielnica Minami, a zwłaszcza okolice kanału Dotombori słyną ze znakomitego jedzenia, więc w małej rodzinnej restauracji na grilla wjechała pyszna wołowinka.



Nara, 28 kwietnia, niedziela


Nara to pierwsza stolica Japonii, więc miejsce historycznie ważne. Aż 8 zabytków wpisanych jest na listę UNESCO, w tym Daibutsu (Wielki Budda) w wysokiej świątyni Todai-ji. Hol Wielkiego Buddy (Daibutsu-den) to największa drewniana budowla na świecie. Figura ma 16 metrów wysokości i jest zrobiona z 437 ton brązu i 130 kilogramów złota. Wizerunek kosmicznego Buddy, zwanego również Wajroczana, powstał na polecenie cesarza Shomu, by zapobiec kolejnej epidemii ospy, która dziesiątkowała ludność w VIII wieku. Faktycznie, pomnik robi dość duże wrażenie i warto przyjechać go zobaczyć. Mniejsi gabarytem mogą spróbować się przecisnąć przez drewnianą kolumnę z dziurą w podstawie, co ma zagwarantować osiągnięcie oświecenia. My nie próbowaliśmy.


W bramie Nandai-mon znajdują się dwie ogromne figury strażników Nio z XIII wieku, w całości wykonane z drewna. Postaci mają gniewne miny i groźną postawę, są fenomenalne.

Kompleks świątynny znajduje się w obrębie ogromnego Parku Nara-koen, którego największą atrakcją  są… daniele. Dawniej były uważane za boskich posłanników i cieszą się w Japonii ogromnym szacunkiem. Można kupić specjalne ciasteczka dla nich (200 jenów), a zwierzaki podchodzą po nie i charakterystycznie się kłaniają, w ogóle nie bojąc ludzi. Jest to urocza atrakcja!

Byodo-In Temple w Uji

Wracają z Nary wysiedliśmy na stacji w Uji, by zobaczyć świątynię Byodo-in. Wzmiankę o niej znalazłam w książce Alexa Kerra Japonia utracona i narawdę warto się tam pofatygować. Piękna budowla znajduje się na środku oczka wodnego i otoczona jest wspaniałym ogrodem, w którym co sezon rosną inne kwiaty.

Wracając udało nam się jeszcze zahaczyć o Kioto Obsevation Deck (Kioto Tower), 100 metrowy szpikulec z wieżą widokową na górze, a widok na Kioto nocą był naprawdę wspaniały. Po drodze do hotel mijaliśmy jeszcze ciekawą bramę Goei-do mon, jedną z największych drewnianych bram na świecie (21 metrów szerokości x 13 metrów głębokości x 27 metrów wysokości). Brama powstała w latach 1907-1911i prowadzi do świątyni Shinshu Honbyo, której nam się jednak nie udało zobaczyć, bo przyszliśmy zbyt późno.


Kioto - > Hiroszima, 29 kwietnia, poniedziałek

Wyspa Itsukushima
Pobudka z samego rana i dojazd na stację autobusem - wsiadamy w Shinkansen do Hiroszimy. Nauczeni doświadczeniem z Kioto tym razem wzięliśmy nocleg blisko stacji, więc zostawiamy nasze giga-plecaki we wspaniałym APA Hotel (z onsenem) i wracamy na dworzec by dojechać pociągiem do promu wiodącego na wyspę Itsukushima, zobaczyć najsłynniejszą bramę torii w Japonii. Niestety, pada, a mgły i chmury ograniczają widoczność. Wysepka jest klimatyczna, ale oczywiście są na niej tłumy. Strach pomyśleć jak to wygląda przy ładnej pogodzie. Spacerujemy więc nad brzegiem zatoki, podziwiamy kamienie latarenki i starannie przystrzyżone drzewa, wymijając natrętne jelonki.



Tutaj parę słów o śmieciach i jedzeniu. W Japonii trudno o śmietnik - pojemniki na odpady są zazwyczaj w sklepach konbini takich jak Seven-eleven czy preferowany przeze mnie Lawson, czasami obok automatów z napojami. Jednak jeśli nie skonsumuje się nabytego pożywienia na miejscu, śmieci należy zebrać ze sobą. Mimo takiego utrudnienia w kraju jest bardzo czysto i nie widzi się porozrzucanych puszek czy pustych opakowań. Rzadko się widzi, żeby ktoś jadł coś na ulicy albo w biegu, więc nabyte kanapki czy batoniki należałoby zjeść od razu, a śmieci wyrzucić na miejscu. Nas nie wpuszczono do jednej ze świątynek, bo mieliśmy pusty papierowy kubek po kawie, którego przez 700 metrów nie było gdzie wyrzucić. Stąd w tym miejscu taka dywagacja.

Z wysepki pływa speed boat wiozący chętnych bezpośrednio do Peace Memorial Park - miejsca, nad którym 6 sierpnia 1945 roku o godzinie 8:15 spuszczono pierwszą bombę atomową. W tej chwili jest tam rozległy park, cenotaf upamiętniający ofiary wybuchu, kilkanaście pomników oraz wymowne Muzeum Pokoju z wystawą poświęconą wybuchowi bomby, jego skutkom, cierpieniem ofiar i walce o zaprzestanie programów atomowych. Bardzo dużo jest indywidualnych historii ofiar, ich cierpienia, poszukiwań zrozpaczonych rodzin, pieczołowicie zebranych pamiątek i wspomnień z tego czasu. Cały kompleks parkowy jest starannie przemyślany, warto zwłaszcza zobaczyć Kopułę Bomby Atomowej, pozostałości po budynku centrum wystawowego, które przetrwały wybuch i zostały zachowane w stanie możliwie oryginalnym (wzmocnione tylko od środka żeby budynek się nie rozpadł). Szacunki wskazują, że wybuch pochłonął 140 tysięcy ofiar, nieznana jest liczba osób, które zmarły w wyniku choroby popromiennej albo innych powikłań jakiś czas po detonacji. Pogoda była odpowiednia do okoliczności, cały czas lało. Wieczorem prędka kolacja w ulubionej sieciówce Nakau, i spać.

Hiroszima -> Ibisuki 30 kwietnia, wtorek


Dzisiaj po raz pierwszy jak ludzie - Shinkansen dopiero o 10:30, a nie o 8 rano jak codziennie. Ale droga długa - zamierzamy dotrzeć najbardziej na południe jak zaplanowaliśmy, a więc do Ibusuki, na kąpiele w gorącym piasku. Koło 14 wysiedliśmy więc z lokalnej kolejki i pomaszerowaliśmy na nocleg, bezskutecznie rozglądając się za jakimś jedzeniem, ale pustki. Na noclegu (autentyczny japoński dom, z rytuałem multikapciowym i bosym) dostaliśmy do dyspozycji bardzo zardzewiałe (ale działające) rowery, więc ruszyliśmy eksplorować miasteczko. Skończyło się na posiłku marketowym, a potem przewspaniałej kąpieli w gorącym (50-55 stopni) piasku i kąpieli w onsenie z minerałami. Potem kolacja w lokalnej knajpce (grillowane mięso i ryby), a później wieczorny spacer po ciepłym piasku - dzień wypoczynkowy. W nocy w naszym japońskim domu obudził nas deszcz dudniący o dach i tak się skończył błogi pobyt w Ibusuki.

Himeji 1 maja, środa


Dzisiaj wykorzystaliśmy okno w deszczu i z naszego noclegu w Ibusuki dotarliśmy na stację w mniej niż 10 minut. Stamtąd na raty docieraliśmy do Himeji - podróż zabrała nam prawie 5 godzin. Półmilionowe Himeji słynie z pięknego zamku, widocznego z dworca jak na dłoni. Powędrowaliśmy więc do słynnego zabytku, zjadając po drodze taki sobie obiad (!). Wstęp na zamek w bilecie włączonym z Japońskim Ogrodem kosztował 1050 jenów. Trzeba pamiętać, że w Japonii wszystko zamyka się dość wcześnie, więc zamek zamknął swe podwoje o 16, a ostatnie wejście do ogrodu było możliwe o godzinie 16:30.





Zamek Himeji, zwany również Zamkiem Białej Czapli, powstawał już od XIV wieku, ale w późniejszym czasie przeszedł różnego rodzaju przebudowy i restauracje. W 1333 roku budowę rozpoczęła rodzina Alamatsu, ale największych zmian dokonał Hideyoshi Toyotomi w XVI wieku, a potem rodzina Tokugawa (XVII - XIX wiek). Jest wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, posiada status Dziedzictwa Narodowego Japonii i wraz z zamkami w Kumamoto i Matsumoto jest wśród trzech najważniejszych zamków w Japonii.

Zwiedza się go fantastycznie, do przejścia jest 6 pięter (zwiedzamy w skarpetkach, buty nosząc ze sobą w foliowym worku po wąskich schodach) po skrzypiącej podłodze, z widokami na miasto z każdej strony. Na każdym piętrze jest tablica informacyjna z kodem QR, odnoszącym do ciekawostek z danego piętra. Do zwiedzenia, koniecznie, jest zachodnia baszta, która została zbudowana dla księżniczki Sen.

Zamek nigdy nie został zniszczony i jest jednym z 12 oryginalnych zamków w Japonii.

Tereny wokół zamku są rozległe, a ścieżki kręte (celowo, w obronie przed potencjalnym atakiem). Niedaleko znajduje się Ogród Japoński - skusił nas bilet za 50 jenów i nie pożałowaliśmy. Żeby dostać się do ogrodu trzeba całkowicie wyjść z terenów zamkowych i skierować się z mostku prowadzącego do zamku na prawo.

Niewielki Ogród Japoński zachwyca - wielością ścieżek, przedstawionymi krajobrazami, pagodami, rzeczkami, wodospadami, herbacianymi pawilonami i przede wszystkim starannie zadbaną roślinnością. Widzieliśmy już kilka ogrodów, ale ten w niczym nie ustępuje tym najpiękniejszym.

Himeji jest ciekawym miastem, bo w jego panoramie co i rusz wyrasta jakieś niezamieszkanie wzgórze, co sprawia, że widoki są urozmaicone i przyjemne dla oka.

My dalej w lokalną kolejkę i ruszamy do Kobe na słynną na cały świat wołowinę.

Kolacja urodzinowa - aż ślinka cieknie!

Kobe - > Nagoya 2 maja, czwartek

Dzień podróżniczy, znów z rańca w pociąg i teraz kierujemy się do APA Hotel w Nagoi, koło dworca. Zrzucamy plecaki i lecimy coś przekąsić, a dalej wsiadamy w pociąg i jedziemy do Gifu, gdzie na wzgórzu nad miastem dominuje niewielki zamek. Pogoda jest piękna więc szkoda nam ją marnować na chodzenie po muzeach. Zamek stoi na szczycie wzgórza Kinkazan, na które można wjechać kolejką linową (koszt biletu 1300 jenów w górę i w dół). Wstęp do zamku kosztował 200 jenów i łączył się z wejściówką do malutkiego muzeum. Zamek miał chyba z 4 piętra, a z jego szczytu rozciągała się wspaniała panorama na miasteczko Gifu. Obiekt powstawał w latach 1201-1204, jednak po roku 1600 został zburzony. Obecna konstrukcja pochodzi z lat 50-tych XX w., ale widok ze szczytu i przejazd kolejką warte są wycieczki. Na szczycie, oprócz restauracji, znajduje się również Wioska Wiewiórek (Squirrell Village), trochę smutne miejsce ogrodzone kratami, gdzie wiele spasionych wiewiórek jest karmionych przez równie wielu turystów. A dookoła, za kratami, piękny las...

Nagoya - > Tokio 3 maja, piątek

Ponieważ trafiliśmy na złoty tydzień w Japonii (ichnia majówka), nie udało nam się zarezerwować porannego pociągu do Tokio. Mogliśmy wykąpać się jeszcze raz w hotelowym onsenie, wyspać się porządnie i pójść na solidne śniadanie. Jedzenie w Japonii jest tanie i pyszne, dużo pełnowartościowego białka (jajka, tofu, ryby, wołowina), a do tego szybko i atrakcyjnie podane. 

Shinkansenem dostaliśmy się na dworzec Główny w Tokio, a dalej - po przesiadce w lokalną linię - do naszego hotelu APA w dzielnicy Nihombashi Bakurocho. Nauczeni doświadczeniem wybraliśmy hotel blisko stacji z dobrą opcją dojazdu. Dzięki pobytowi w APA hotelu w Nagoi mieliśmy kupon na check-in o 13 i postanowiliśmy go wykorzystać (i nam się udało!) Dosłownie wręcz zrzuciliśmy plecaki i poszliśmy na miasto.

Pałac cesarski w Tokio

Z Dworca Głównego poszliśmy do Pałacu Cesarskiego, który wygląda trochę jak Central Park w Nowym Jorku, otoczony wieżowcami. Widzieliśmy most Nijubashi, paradną bramę dla ważnych gości cesarza, który pałac zamieszkuje.

Bulwar Omotesando
Dalej przejechaliśmy kolejką do dzielnicy Shibuya, zobaczyć słynne przejście dla pieszych. Ilość ludzi nas kompletnie zaskoczyła, niemal każdy z telefonem, streamujący lub rozmawiający ze znajomymi, robiący zdjęcia, tańczący, skaczący albo chodzący w te i wewte z jakimś przesłaniem. W końcu cały świat patrzy. Zaraz obok, tuż przy wyjściu z dworca, stoi pomnik Hatchiko, wiernego pieska, który wiele lat po śmierci swojego Pana przychodził codziennie pod stację by czekać na jego powrót z pracy. Obecnie jest to miejsce spotkań, ale jak można kogoś wypatrzeć w tym tłumie, to nie wiem.

Dalej pomaszerowaliśmy do bulwaru Omotesando, gdzie każda licząca się na świecie marka modowa chce mieć swój butik, a wielu utalentowanych i nagradzanych architektów realizowało swoje projekty. Kolejki stały do sklepów Chanel czy Louis Vuitton, a ochrona dbała, by w luksusowym sklepie nie było zbyt wielu klientów.


Ginza
Stamtąd - bo było nam nadal mało - przejechaliśmy metrem do Ginzy, finansowego centrum Tokio. Shibuya przy Ginzie wygląda jak pretensjonalna młodsza siostra. Tu to się dzieje! Zaczęliśmy od MIKIMOTO Ginza 2, budynku projektu Toyo Ito, betonowego gmachu z zupełnie nie standardowym oknami. Dalej V88, budynek projektanta Jana Mitsui o zaokraglonych kształtach. Niedaleko stamtąd do Ginza Wako, luksusowego domu towarowego z 1932 roku. Naprzeciwko stoi Ginza Place, ciekawy budynek pracowni architektonicznej Klein Dytham z salonem Nissana na dole. W zasadzie nad każdym budynkiem wzdłuż głównej alei można by było się rozwodzić. Gdyby tylko człowiek miał taką wiedzę!

Późnym wieczorem, opici Ginzą, wróciliśmy do hotelu.




Fuji, Kawaguchiko Lake, 4 maja, sobota

Góra Fuji znad jeziora Kawaguchiko

Tym razem na autobus 8:15 - autobusem jeszcze nie jechaliśmy i raczej nie powtórzymy tego doświadczenia :) Korki straszliwe, ale zależało nam na oknie pogodowym. Zamiast jechać 2 godziny jechaliśmy 3.5, ale nadal było warto. Widok na górę Fuji znad jeziora Kawaguchiko zapiera dech w piersiach! Dojechaliśmy autobusem nr 9 ze stacji Kawaguchiko (niedaleko tejże znajduje się słynny Lawson z niesamowitym widokiem na górę Fuji – miejsce tak oblegane, że widok został w kocu zasłonięty nieestetyczną czarną siatką, bo nieostrożni turyści wpadali na jezdnię pod samochody robiąc zdjęcia) niemal do ostatniego przystanku, znaleźliśmy sobie spokojne miejsce i kontemplowaliśmy. Wróciliśmy trochę spacerem, trochę autobusem - nasz powrotny autobus był opóźniony o prawie 30 minut, wywiązała się też niezła awantura dotycząca numeru autobusu i mogliśmy poobserwować kłótnię chińsko-japońską. W drodze powrotnej też były korki, więc wróciliśmy na Shibuyę koło 19 i pojechaliśmy do hotelu, żeby zjeść coś lokalnie.

Wiosenne ogrody przy Kawaguchiko

Żałuję, że nie udało nam się zobaczyć lasu Aokigahara, który jest o jakieś 30 minut jazdy od jeziora Kawaguchiko, ale spokojny spacer brzegiem jeziora, ujęcia dronem, zdjęcia i napawanie się tym pięknym miejscem w znakomitej pogodzie okazało się ważniejsze. Las Aokigahara to las samobójców, cieszące się smutną sławą miejsce, do którego Japończycy przyjeżdżają zakończyć swoje życie. Można dokonać tu drastycznych odkryć, a samo miejsce jest ponoć ponure i nieprzyjemne.

Nikko, 5 maja, niedziela

Kanmangafuchi Abyss


Znów korzystamy z okna pogodowego i jedziemy Shinkansenem, a potem lokalną kolejką do Nikko, gdzie mamy dwie atrakcje do zwiedzenia – aleję Kanmangafuchi Abyss, wzdłuż której stoją buddyjskie posążki Jizo w czerwonych czapeczkach. Ścieżka prowadzi wzdłuż koryta rwącej rzeki, która – wezbrana – nie raz wyrządziła figurkom szkodę. Figurki mają chronić dzieci i podróżnych, a kolor czerwony symbolizuje ochronę przed złem. Miejsce ma swój niesamowity urok, a ponieważ jest dość oddalone od głównego kompleksu świątynnego, jest tam cicho i spokojnie. Przy wejściu do alejki sprzedają znakomite lody – ja jadłam o smaku zielonej herbaty matcha, a Małżonek – czarnego sezamu. No pyszota!

Nikko Toshho-gu

Wróciliśmy do centrum, by zwiedzić Nikko Toshho-gu – okazały XVII-wieczny kompleks świątynny pierwszego szoguna, z kolorowymi budynkami i dziełami sztuki. Do kompleksu prowadzą okazałe zdobione bramy, a wśród imponujących zdobień można dostrzec choćby figurki trzech mądrych małp, które symbolizują japońską mądrość „nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego” (mizaru, kikazaru, iwazaru). Przysłowie to tłumaczone jest jako niedoszukiwanie się błędów w czynach i słowach innych ludzi, a zaczynaniu od siebie. Inną znaną rzeźbą w kompleksie jest figurka śpiącego kota (nemuri neko). 

Nemuri neko

Bramy zdobią malowidła smoków, czapli i piwonii. Nieco nad świątynią znajduje się szintoistyczna świątynia Okumiya Hoto, gdzie znajduje się mauzoleum szoguna Tokugawy. Cały kompleks robi niesamowite wrażenie i naprawdę warto się tam wybrać na całodzienną wycieczkę z Tokio.





Wieczorem w Tokio podeszliśmy jeszcze pod szintoistyczny chram istniejący od 841 roku z psami-lwami przy wejściu, w którym dzieci i rodzice modlą się o pomyślność w szkole (stąd figurka chłopca z plecaczkiem), czyli Teppozu Inari Shrine, kawałek dalej widzieliśmy wieżę St Luke’s Garden Tower, z której ponoć rozciąga się piękny widok na miasto. Niedaleko można znaleźć popiersie Siebolda, odpowiedzialnego za wprowadzenie współczesnej medycyny do Japonii, a wtym samym parczku instalację Time of Stars. Stamtąd pomaszerowaliśmy do świątyni Tsukiji Hongwan-ji, należącej do buddystów. Oryginalna świątynia i jej odbudowywane wersje były wielokrotnie niszczone przez trzęsienia i pożary, a obecna wersja z 1934 roku została zaprojektowana przez architekta Chûta Itõ, zaproponował świeżą interpretację architektury hinduskiej, dzięki czemu świątynia znacząco się wyróżnia spośród wszystkich w Tokio. Wieczorem jest pięknie podświetlona. Znów niedaleko znajduje się pomnik pieska Chirori, pierwszego psiego terapeuty w Japonii, wraz ze specjalnymi instalacjami do masażu stóp. Świetnie się tam bawiliśmy przed powrotem do hotelu.

Tsukiji Hongwan-ji Temple

Kamakura, Yokohama, 6 maja, poniedziałek

Kompleks Hasedera

Kamakura Daibutsu
Poniedziałek wykorzystaliśmy na wizytę w mieście Kamakura, do którego dojechaliśmy poranną kolejką. Zaczęliśmy od Kotoku-in, cichej świątynki znanej z monumentalnego, wykonanego z brązu posągu siedzącego Buddy (Kamakura Daibutsu). Co ciekawe, do figury można wejść i zobaczyć, co jej w głowie siedzi, oraz zaobserwować, z jakich kawałków została zrobiona. Odlewano ją w trzydziestu formach, budowano ją od doł, montując kolejne części na specjalnych nakładach. Zważywszy, że figura liczy sobie niemal 800 lat, ta technika musiała imponować. Parę minut spacerkiem dalej znajduje się buddyjska świątynia z VIII wieku, Hasedera, z ogromnym drewnianym posągiem bogini Kannon. Świątynię otacza malowniczy, położony na wzgórzach ogród,a w nim można znaleźć setki figrek Jizu. Przeszliśmy się też brzegiem morza, które widzieliśmy z ogrodu, ale zimny wiatr szybko wygnał nas z plaży.

Wsiedliśmy więc w kolejkę i pojechaliśmy do Jokohamy, gdzie zależało nam na zobaczeniu China Town. Jakie tam było jedzenie! Totalny obłęd! Gabryś uparł się też na przejażdżkę kolejką linową (https://yokohama-air-cabin.jp/en/), która była droga i mało ekscytująca, ale dzięki niej wróciliśmy wybrzeżem do centrum i znaleźliśmy pierwszy sklep „Wszystko za 100 jenów”, gdzie obkupiliśmy się po uszy!

Tokio, 7 maja, wtorek

Nihonbashi Bridge
Czas tak szybko leci! Jeden z ostatnich, dla mnie przepełnionych już smutkiem wynikającym z rychłego wyjazdu, dni rozpoczęliśmy od wybrania się do jednego z najstarszych mostów w Tokio, Nihonbashi Bridge, nad którym bezceremonialnie postawiono trasę szybkiego ruchu. Piękny most ginie więc w cieniu autostrady. Niedaleko znajduje się muzeum latawców (Tako no Hakubutsukan), zaskakująco ciekawe i niezwykłe. Trudno nam je jednak było znaleźć i musieliśmy prosić o pomoc w odnalezieniu wejścia.

Bardzo chcieliśmy zobaczyć też legendarny sklep Mandrake Complex, kilka pięter wypełnionych mangą, lalkami, robotami, komiksami, kolekcjonerskimi figurkami i sami nie wiemy, czym jeszcze. Ciekawe doświadczenie. Niedaleko znów był sklep „Wszystko za 100 jenów”, dokupiliśmy więc kilka drobiazgów, wróciliśmy na Ginzę i do hotelu.



Tokio, 8 maja, środa

The Sumida Hokusai Museum

Borderless
Na środę zaplanowaliśmy wizytę w siedzibie firmy Hideo Kojimy, który stworzył grę Death Stranding. Kupiliśmy trochę merchu i ruszyliśmy do Metropolitalnego Muzeum Sztuki Tokio, gdzie część wystawy z pracami lokalnych artystów (nie najwyższych lotów) udostępniana jest za darmo. Trwała tam też właśnie wystawa Giorgio de Chirico, przybliżająca twórczość artysty, więc z zaciekawieniem obejrzeliśmy. Stamtąd pojechaliśmy kawałek do Muzeum Hokusaia (The Sumida Hokusai Museum), które mieści się w ciekawym, nowoczesnym i specjalnie na rzecz artysty wybudowanym muzeum. Ponieważ zaczęło padać, wróciliśmy do Narodowego Muzeum Sztuki Zachodniej, gdzie znalieźliśmy obrazy takich twórców jak Le Corbusier, Goya, Rembrandt, Rodolphe Bresdin, Odillon Redon, Paul Cezanne, Leonard-Tsugugaru Foujita, Jackson Pollock, Claude Monet, Marice Denis, Paul Signac, Sakamoto Natsuko, Renoir, El Greco, Daumier, Millet, Berthe Morisot, Coubert, Camille Pisarro czy Alfred Sisley. W końcu stwierdziliśmy, że spróbujemy szczęścia i zobaczymy, czy da nam się wejść do Bordelress (https://www.teamlab.art/jp/e/tokyo/), do którego mieliśmy kupione bilety na dzień później. Szliśmy raczej przekonani, że nie zostaniemy wpuszczeni i wejście nam po prostu przepadnie, a jednak udało nam się przekonać obsługę, żeby wpuściła nas dzień wcześniej. Borderless jest niezwykłym doświadczeniem – to interaktywna instalacja, która kreuje niezwykle, zmieniające się na naszych oczach przestrzenie, gdzie opływa nas światło i dźwięk. Po ścianach paradują korowody zwierząt, spada na nas interaktywny deszcz, rozkwitają niezwykle rośliny, możemy się też zanurzyć w Sali pełnej luster, gdzie podłoga oddala się od nas wielokrotnie, dając wrażenie lotu. To jak bycie naćpanym na trzeźwo. Zupełnie niezwykłe doświadczenie. Było co zwiedzać! Jeszcze tylko paciorek, sushi i spać!

Tokio -> Pekin, 9 maja, czwartek

Miasto po horyzont - Shibuya Sky

Nasza przygoda w Japonii dobiega końca. Na sam koniec naszej wycieczki, w sumie trochę pomyłkowo (myśleliśmy, że samolot powrotny mamy dzień później) zarezerwowaliśmy wejście na Shibuya Sky  (https://www.shibuya-scramble-square.com/sky/ticket/ ). Wejście rezerwowaliśmy ponad miesiąc wcześniej, a i tak mieliśmy kłopot z dostępnością biletów. Szczęśliwie godzinę wejścia mieliśmy wyznaczoną pomiędzy 10:00 a 10:20, więc mogliśmy jeszcze skorzystać z nietaniej atrakcji (2200 jenów za osobę). Niestety, brzydka pogoda i dość mocny wiatr sprawiły, że wyższa i najbardziej atrakcyjna część dachu była zamknięta, więc można było oglądać Tokio tylko z wewnątrz biurowca, z 47 piętra. Nieźle się przy tym ubawiliśmy, bo w zasadzie z żadnej ze stron nie byliśmy w stanie rozpoznać żadnych znanych nam widoków, chociaż po Tokio jeździliśmy sporo i byliśmy przecież wcześniej w dzielnicy Shibuya. W przysłosci wybierałabym Tokio Sky Tree (https://www.tokyo-skytree.jp/en/ticket/individual/), Shibuya Sky przez zamknięcie najwyższego piętra był dla mnie rozczarowaniem. Z wieżowca pognaliśmy na stację, by dotrzeć na lotnisko na czas. Wracaliśmy przez Pekin i mieliśmy chwilę czasu na wyjście z lotniska po nieprzyjemnych, choć szybko załatwionych formalnościach, więc posmakowaliśmy chińszczyzny w najbliższym centrum handlowym i wróciliśmy na samolot Pekin – Budapeszt, a stamtąd samochodem do domu, walczyć z jetlagiem i wspominać wycieczkę życia.

Wycieczka życia

Japonia totalnie nas zachwyciła z wielu względów:

·       Jedzenie – posiłki w knajpkach, sieciówkach, a nawet niewielkich rodzinnych restauracjach były znacznie tańsze niż w Polsce, a jakość jedzenia wręcz nieprawdopodobna. Sushi w bardzo, w którym jadło się na stojąco, kosztowało 25zł za 9 kawałków ze znakomitym świeżym surowym mięsem; obiad to koszt 680-1100 jenów, często z surowym tuńczykiem, obowiązkowo z podawaną dodatkowo zupą miso; zawsze jakiś napój serwowany jest do posiłku za darmo, najczęściej jest to woda lub zielona herbata z lodem. Ramen kosztował 660-1200 jenów, często podawany z gryczanym makaronem soba. Warto też skusić się na niesamowitej jakości wołowinę (wagyu, kobe), której koszt jest nieco wyższy – od 2000 jenów, ale nadal znacznie tańszy niż w Polsce. Objadaliśmy się tymi smakołykami przy każdej okazji. Restauracyjek i jadłodajni jest pełno na każdym kroku, a już prawdziwe ich zatrzęsienie następuje koło stacji kolejowych i dworców. Często korzystaliśmy też z marketowego jedzenia – kanapek onigiri kupowanych w konbini (75-150 jenów), przecenianego wieczorem sashimi czy sushi. Kawa w Japonii jest niesamowicie tania, bo kosztuje od 100 jenów w wersji podstawowej (a więc mojej – czarna bez dodatków) do około 250 jenów w wersji wypasionej (duże latte). Oczywiście mówię o cenach konbini, a nie Starbucksie, którego wszędzie pełno, zwłaszcza w wyróżniających się atrakcyjnością lokalizacjach.

·       Atrakcje – większość atrakcji jest dostępnych po naprawdę przystępnych cenach – najczęściej 1000 jenów, a więc ok. 25 zł. Ich różnorodność zachwyca – od punktów widokowych, poprzez stare zamki, świątynie, ogrody, po muzea i nowoczesne punkty rozrywki. Do tego dochodzą onseny, w których można wygrzać zmęczone codziennym chodzeniem mięśnie, a które można często znaleźć… we własnym hotelu.

Muzeum Latawców w Tokio

·       Kultura – może zabrzmi to mało zachęcająco, ale był to pierwszy kraj, w którym czułam się jak obywatel drugiej kategorii. Japońskie społeczeństwo jest tak ułożone i nauczone porządku, że wyglądamy przy nim jak barbarzyńcy. Musieliśmy nauczyć się stawania w kolejce przy wsiadaniu do metra czy pociągu, oduczyć głośnych rozmów i śmiania się w miejscach publicznych. Japończycy szanują się nawzajem i jeśli do kogoś w shinkansenie zadzwoni telefon, osoba wychodzi poza przedział, by swoją rozmową nie zakłócać ciszy i spokoju innych. Zwłaszcza, że wiele osób w komunikacji miejskiej i śródmiejskiej po prostu śpi, nawet na stojąco.

·       Łatwość poruszania się – Japonia jest jednym z najlepiej skomunikowanych krajów na świecie. Tokio jest oplecione tak gęstą siecią kolejek i metra, a połączenia dostępne są tak często, że nie widzieliśmy w mieście korków. Parkowanie jest bardzo kłopotliwe, uliczki ciasne, więc większość osób wybiera znakomicie rozwiniętą, choć w godzinach szczytu mocno zatłoczoną komunikację miejską. Bilety nie są drogie, a ich cena zależy od długości przejazdu. O punktualności japońskich przewoźników krążą legendy, które są prawdziwe. Podczas 11 minut, kiedy czekaliśmy na nasz pociąg powrotny na lotnisko, na nasz peron podjechało 5 składów, a nasz był szósty. Każdy wsiada za porządkiem, a nawet jeśli się nie dobiegnie do metra, które właśnie zamyka drzwi, za kilka minut będzie następne. Podobnie z shinkansenami – bilety trzeba sobie osobno zarezerwować i odebrać w biletomatach lub punktach informacji turystycznej na dworcach, choć są zawarte w Japan Rail Pass (w większości, niektóre składy są dodatkowo płatne). Na większość Shinkansenów obowiązuje rezerwacja miejsc, a zwłaszcza podczas długiego majowego weekendu, który przypada w Polsce w tym samym czasie co w Japonii, warto zająć się tym z pewnym wyprzedzeniem.

Shinkansen

·       Na osobny podpunkt zasługuje szacunek – okazywany sobie na każdym kroku. Konduktor przed opuszczeniem wagonu odwraca się przodem do pasażerów i składa im ukłon, delikatnym skinięciem głowy wita strażnik na dworcu wjeżdżającego maszynistę, nawet osoba myjąca podłogę w sklepie zanim wyjdzie na zaplecze kłania się w stronę kręcących się po przybytku klientów. Chociaż Japończycy są naprawdę – i zaskakująco – słabi w języku angielskim, starają się nie zostawić turysty bez pomocy, jeśli są o takową poproszeni. W każdym sklepie, barze, kasie będzie nas witało skinienie głowy i Arigato gozaimas! (Dziękuję bardzo!) na do widzenia. Ludzie zachowują się cicho i starają się sobie wzajemnie nie przeszkadzać.

Pozostaje tylko planować powtórny przyjazd! 

wtorek, 14 stycznia 2025

Anatolij Bukriejew, G. Weston DeWalt, Wspinaczka (The Climb)

Jak literatura wygrywa z prawdą

Na fali książki Wszystko za Everest Jona Krakauera sięgnęłam i po odpowiedź na nią, a więc wspólne dzieło G. Westona DeWalta i przewodnika wyprawy Mountain Madness, Rosjanina Anatolija Bukriejewa. Pracujący dla Scotta Fischera uznany alpinista poczuł się dotknięty oskarżeniami dziennikarza, który bardzo krytycznie ocenił jego zachowanie. Tak właśnie powstała Wspinaczka.


W odpowiedzi na zarzuty Krakauera

W swoim bestsellerze Krakauer zasugerował, że gdyby po zdobyciu szczytu Bukriejew poczekał na klientów grupy, a nie zszedł samotnie do obozu IV, sytuacja mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Rosjanin odpierał ataki dziennikarza mówiąc, że jego zejście do obozu było ustalone ze Scottem Fischerem i podyktowane troską o klientów – alpinista mógł w razie potrzeby wyjść ponownie w górę i nieść pomoc potrzebującym. Po drugie, Krakauer sugerował, że Bukriejew był nieodpowiednio ubrany, a przez to, że wchodził be tlenu, szybko się wyziębił i musiał szybko schodzić. Element ubioru przewodnik Scotta Fischera odparł odpowiednią dokumentacją zdjęciową, a swoją decyzję wspinaczki bez wsparcia tlenowego argumentował swoim doświadczeniem i przekonaniem, że wspinaczka z butlą może być znacznie bardziej  ryzykowna, jeśli tlen się skończy.

Chaotyczna relacja

O ile przyjmuję tłumaczenia Bukriejewa, a Wspinaczka złagodziła wrażenie z książki Krakauera, to już nie chaos panujący w dziele DeWalta. Kiedy dotarłam do posłowia na stronie 258, a wiedziałam, że książka ma ponad 400 stron, mocno się zdziwiłam. DeWalt skupia się głównie na zespole Scotta Fischera i samym liderze grupy Mountain Madness. O ile Krakauer pisał zarówno o Adventure Consultants z Robem Hallem i rywalizacji z grupą, w której przewodnikiem był Rosjanin, o tyle DeWalt skupił się głownie na zespole Fischera i samym charyzmatycznym kierowniku wyprawy. Oprócz mocno chaotycznej relacji mamy Posłowie, Epilog: Powrót na Everest, Postscriptum, Ku pamięci, Najnowsze doniesienia: Odpowiedź na stanowisko Jona Krakauera, recenzję z „The Amercian Alpine Journal” i wreszcie transkrypt raportu wyprawy Mountain Madness na Everest. Jakby DeWalt bał się, że to, co napisał najpierw swoimi słowami, jest za mało wiarygodne i potrzebuje jeszcze szeregu dokumentacji. Dla mnie pod koniec książki było to już zdecydowane za dużo, wywoływało wrażenie chaosu, kręcenia się w kółko i poruszania wciąż tych samych tematów. Bez straty dla fabuły książka mogłaby mieć właśnie koło 260 stron.

Kto pierwszy ten lepszy

Tak właśnie dobra literatura (Krakauer), nawet jeśli tendencyjna, wyprzedza próbę rzetelnej relacji wydarzeń. Jednak umiejętność uporządkowanego, trzymającego w napięciu pisania daje dużo więcej niż przegadana rzetelność. Utalentowany dziennikarz-alpinista był też pierwszy i z pewnością tym też wygrywa. Wspinaczka mocno mnie zmęczyła. Dla wytrwałych.

 

Moja ocena: 6/10.

Anatolij Bukriejew, G. Weston DeWalt, Wspinaczka Mount Everest i zgubne ambicje
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006
Tłumaczenie: Piotr Pawlaczek
Liczba stron: 420
ISBN: 978-83-7384-463-6

****************************************************************************

How Literature Wins Over Truth

In the wake of Jon Krakauer's book Into Thin Air, I reached for a response to it, namely the joint work of G. Weston DeWalt and the guide of the Mountain Madness expedition, Russian Anatoly Boukreev. The renowned alpinist working for Scott Fischer felt hurt by the accusations of the journalist, who was very critical of his behavior. This is how The Climb came to be.

In response to Krakauer's accusations

In his bestseller, Krakauer suggested that if after conquering the summit, Boukreev had waited for the group's clients, instead of descending alone to camp IV, the situation might have been completely different. The Russian fended off the journalist's attacks by saying that his descent to the camp had been arranged with Scott Fischer and dictated by concern for the clients - if necessary, the alpinist could have gone up again and helped those in need. Secondly, Krakauer suggested that Boukreev was not properly dressed, and because he had ascended without oxygen, he quickly cooled down and had to descend quickly. Scott Fischer's guide countered the clothing item with appropriate photographic documentation, and justified his decision to climb without oxygen support with his experience and belief that climbing with a bottle can be much more risky if the oxygen runs out.

A chaotic account

While I accept Boukreev's explanations, and The Climb has softened the impression of Krakauer's book, the chaos reigning in DeWalt's work is awful. When I reached the afterword on page 258, knowing that the book is over 400 pages long, I was very surprised. DeWalt focuses mainly on Scott Fischer's team and the leader of the Mountain Madness group himself. While Krakauer wrote about Adventure Consultants with Rob Hall and the rivalry with the Mountain Madness group, DeWalt focused mainly on Fischer's team and the charismatic expedition leader himself. In addition to the very chaotic account, we have the Afterword, Epilogue: Return to Everest, Postscriptum, In Memory, Latest News: Response to Jon Krakauer's Position, a review from "The American Alpine Journal" and finally a transcript of the report of the Mountain Madness expedition to Everest. As if DeWalt was afraid that what he had first written in his own words was not credible enough and needed a lot of documentation. For me, by the end of the book it was definitely too much, giving the impression of chaos, going around in circles and constantly touching on the same topics. Without any loss to the plot, the book could have been about 260 pages long.

First come, first served

This is how good literature (Krakauer), even if biased, outpaces the attempt at a reliable account of events. The ability to write in an orderly, gripping manner gives much more than verbosity. A talented journalist-mountaineer was also the first and certainly wins in this respect. The Climb really tired me out. For persistent readers. 

My rating: 6/10.


Authors: Anatoli Boukreev, G. Weston DeWalt
Title: The Climb: Tragic Ambitions on Everest
Publishing House: Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006
Translation: Piotr Pawlaczek
Number of pages: 420
ISBN: 978-83-7384-463-6

poniedziałek, 13 stycznia 2025

Marta Dzido, Babie lato

Wredne wydry

To chyba moja pierwsza książka Marty Dzido, choć jej narracja mocno nasuwa na myśl styl pisania Zyty Rudzkiej. Obie pisarki stawiają w centrum swojej narracji kobietę i krążą wobec tego tematu namiętnie, obsesyjnie, niczym ćmy wokół rozgrzanej lampy. Od Babiego lata trudno się oderwać, więc trzeba uważać, by się w żarze tej narracji nie spalić.

Proza o kobietach i dla kobiet

Marta Dzido to urodzona w 1981 roku polska pisarka i reżyserka, autorka 7 książek (na styczeń 2025), z których ostatnią jest zbiór opowiadań Babie lato, wydany przez Grupę Wydawniczą Relacja we wrześniu 2024. Wydaje mi się, że publikację zobaczyłam w sekcji Nowości na stronie wrocławskiej biblioteki publicznej, i tak po nią sięgnęłam.  Na pozycję składa się 10 niedługich opowiadań, a książka ma niewiele ponad 160 stron. Przy pomyślnych wiatrach to lektura na jeden wieczór, jak też było w moim przypadku.

10 opowiadań

Dzido skupia się na tematach w zasadzie uniwersalnych i pisze o nich w piękny, poetycki sposób. Pierwsze tytułowe opowiadanie porusza temat starości – od jej pierwszych oznak, a więc pasemka siwych włosów („liźnięcia księżyca”), pojawienia się lwiej zmarszczki i kurzych łapek, po przemian w starowinkę. Jest tu i zaskoczenie tempem przemijania („Powiadam wam, dziwny to stan, mieć wciąż na końcu języka słodko-słony posmak lata i jednocześnie widzieć, że nieubłaganie nadciąga zima […]”, s. 11), i niewidzialność, nieatrakcyjność starzejących się kobiet, o której pisała też Olga Tokarczuk w Biegunach, i pewna wolność z tej niewidzialności płynąca.  W tym przemijaniu nie ma lęku, jest pogodzenie z czasem i naszym przeznaczeniem. W „Wielkiej niedźwiedzicy” dorosła już kobieta wspomina niedziele spędzane z babcią zamiast w kościele, to w lokalnej cukierni, i  wszystkie mądrości, które babcia jej przekazywała. Wypatruje na gwiazdozbiorze wielkiej niedźwiedzicy, licząc na to, że babcia mrugnie do niej z góry. „Tobie jednej” to pierwszoosobowa narracja starszej już kobiety, która straciła głowę i majątek dla internetowej znajomości. Dzido całkiem udanie tłumaczy, skąd taka wielka potrzeba miłości i akceptacji może się brać. „Kto ci uwierzy” pokazuje przemoc domową, fizyczną i psychiczną, i uwolnienie bohaterki po wielu latach, oraz siłę kobiecej przyjaźni. „Nie daj się, mała” to powrót do traumatycznych wspomnień z dzieciństwa, kiedy 17-letnia bohaterka została zgwałcona w parku i do tej pory radzi sobie z głęboko schowaną traumą. „Pierwszy krzyk”  to wewnętrzny głos czarnych protestów, które przetaczały się przez Polskę za rządów PISu. „Ta, która wie”, to historia kobiecej przyjaźni i wzajemnego zrozumienia bez słów. W „Dziewczynko, czego chcesz” dorosła bohaterka spotyka młodszą wersję samej siebie i zastanawia się, jak mogło potoczyć się jej życie. „Innych zakończeń nie będzie” to poruszająca historia bohaterki, która dowiaduje się, że ma w piersi guza i stara się najpierw oswoić tą wiadomość, poukładać się z nią wewnętrznie, a potem szuka pomocy. Chociaż nie dowiadujemy się, jaką diagnozę postawi jej onkolog, to opowiadanie to porusza do tego stopnia, że motywuje do badania się i dbania o swoje zdrowie, pkazując naszą kruchość i nieprzygotowanie na spotkanie z ostatwcznością. Zwłaszcza, gdy taka sytuacja wydarza się, kiedy bohaterka ma 42 lata i wydawaloby się – sporo czasu przed sobą. Ostatnie opowiadanie, „Ja ciebie też”, to piękny zapis wieloletniego związku kochających i szanujących się ludzi, zapisane w dwugłosie damsko-męskim. To wyznanie miłości całego życia, pięknie parafrazujące Hymn do miłości św. Pawła z listu do Koryntian. To budujące, że książka kończy się właśnie słowami „ja ciebie też”. Jest nadzieja.

Sprzeczne odczucia

Chociaż opowiadania z Babiego lata się ze sobą nie łączą (tylko bohaterka z „Nie daj się, mała” jest jedną z dwóch przyjaciółek w opowiadaniu „Ta, która wie”), to jednak mówią pewnym uniwersalnym, kobiecym językiem, odnoszą się do wspólnego kobiecego doświadczenia. Potrafiłam zrozumieć tęsknotę za babcią, spojrzeć ze zrozumieniem na własne ciało i wsłuchać się w nie, docenić siłę kobiecej przyjaźni. Z drugiej strony, był w niej pewien nadmierny dramatyzm i zero-jedynkowość, zwłaszcza w opowiadaniu „Pierwszy krzyk”. Szczęśliwie, nie wszystkie nasze doświadczenia są aż tak uniwersalne. Jest to również olejny argument za tym, że upolitycznienie prozy zawsze jej coś odbiera.

Siła kobiet w języku

Dzido używa barwnego, odważnego języka, chętnie gra słowem, przeinacza je, bawi się nim.  To odważna, bezkompromisowa proza, która pozwala kobietom odważnie wyrażać siebie, swoje lęki, oswajać stare i nowe sytuacje, szukać zrozumienia i wsparcia. Brawurowo odwołuje się do wielu tradycji i utworów literackich, interpretuje je na nowo, bawi się językiem. Stylistycznie jest bardzo jakaś – odważna, wygadana, mająca pełną kontrolę nad tym, co i jak chce powiedzieć. Bardzo mi się ta książka podobała.

Moja ocena: 8/10.

Marta Dzido, Babie lato
Grupa Wydawnicza Relacja, Warszawa 2024
Liczba stron: 176
ISBN:978-83068021-81-3

******************************************************************************

Nasty otters

This is probably my first book by Marta Dzido, although her narrative strongly brings to mind the writing style of Zyta Rudzka. Both writers place a woman at the center of their narrative and circle around this topic passionately, obsessively, like moths around a hot lamp. It is hard to tear yourself away from Indian Summer, so you have to be careful not to burn yourself in the heat of this narrative.

Prose on women for women

Marta Dzido is a Polish writer and director born in 1981, the author of 7 books (as of January 2025), the latest of which is the collection of short stories Indian Summer, published by Grupa Wydawnicza Relacja in September 2024. I have to mntion here that the book has not been translated to English yet and most likely I wouldn’t go with this title. Polish one puts woman (baba) in the center of this name, and there’s nothing Indian in the book. I think I saw the publication in the New Releases section on the website of the Wrocław public library, and that is how I reached for it. The book consists of 10 short stories, and is just over 160 pages long. In good circumstances it is a one-night read, as it was for me.

10 short stories

Dzido focuses on topics that are basically universal and writes about them in a beautiful, poetic way. The first title story touches on the subject of aging – from its first signs, namely a streak of gray hair (“a lick of the moon”), the appearance of a lion’s wrinkle and crow’s feet, to the transformation into an elderly woman. There is both surprise here at the speed of passing (“I tell you, it is a strange state, to have the sweet-salty taste of summer on the tip of your tongue and at the same time see that winter is inexorably approaching […]”, p. 11), and invisibility, the unattractiveness of aging women, which Olga Tokarczuk also wrote about in Flights, and a certain freedom that flows from this invisibility. There is no fear in this passing, there is reconciliation with time and our destiny. In "Ursa Major," an adult woman recalls Sundays spent with her grandmother at a local pastry shop instead of church, and all the wisdom her granny passed on to her. She looks out for the Ursa Major in the constellation, hoping that her grandmother will wink at her from above. "Only You" is a first-person narrative by an elderly woman who lost her head and fortune to an online friendship. Dzido quite successfully explains where such a great need for love and acceptance comes from. "No One Will Believe You" shows domestic violence, physical and psychological, and the release of the protagonist after many years, as well as the power of female friendship. "Don’t Give Up, Gal" is a return to traumatic memories from childhood, when the 17-year-old protagonist was raped in a park and is still coping with the deeply buried trauma. "First Scream" is the inner voice of the female protests against tightening the abortion law that swept through Poland during the rule of PiS. "She Who Knows" is a story of female friendship and mutual understanding without words. In "Girl, What Do You Want", the adult protagonist meets a younger version of herself and wonders how her life could have turned out. "There Will Be No Other Endings" is a moving story of a protagonist who learns that she has a tumor in her breast and first tries to come to terms with this news internally, and then seeks help. Although we do not learn what diagnosis her oncologist will give her, this story is so moving that it motivated me to examine ourselves and take care of my health, showing our fragility and unpreparedness for an encounter with the final. Especially when such a situation occurs when the main character is 42 years old and, it would seem, has a lot of time ahead of her. The last story, "I Love You Too", is a beautiful record of a long-term relationship of loving and respectful people, written in a male-female duo. It is a declaration of love for a whole life, beautifully paraphrasing St. Paul's Hymn to Love from the letter to the Corinthians. It is encouraging that the book ends with the words "I love you too". There is hope.

Conflicting feelings

Although the stories from Indian Summer are not connected (only the heroine from "Don’t Give Up, Gal" is one of two friends in the story "She who knows"), they speak a certain universal, feminine language, they refer to a common female experience. I was able to understand the longing for grandmother who passed away, look at my own body with understanding and listen to it, appreciate the power of female friendship. On the other hand, there was a certain excessive drama and binary nature in it, especially in the story "First Scream". Fortunately, not all of our experiences are so universal. This is also a strong argument for the fact that politicization of prose always takes something away from it.

Female strength in the language

Dzido uses colorful, bold language, she likes to play with words, distort them, twist them. This is bold, uncompromising prose that allows women to boldly express themselves, their fears, familiarize themselves with old and new situations, seek understanding and support. She brilliantly refers to many traditions and literary works, and interprets them anew, using language as a tool. Stylistically, she is very unique – bold, eloquent, with full control over what she wants to say and how. I really liked this book.

 

My rating: 8/10.

Author: Marta Dzido
Title: Indian Summer
Publishing House: Grupa Wydawnicza Relacja, Warsaw 2024
Number of pages: 176
ISBN:978-83068021-81-3

niedziela, 5 stycznia 2025

Jon Krakauer, Eiger wyśniony (Eiger Dreams: Ventures Among Man and Mountains)

Lekka i ciekawa literatura poświęcona wspinaczce i górom

Eiger wyśniony to kontynuacja moich górskich fascynacji zapoczątkowanej przez lekturę Annapurny Maurice’a Herzoga, a jednocześnie druga książka Jona Krakauera w ostatnim czasie. Eiger wyśniony ma zupełnie inny charakter niż Wszystko za Everest i stanowi bardzo wartościową lekturę.

Co zajdziemy w środku?

Na tę niedługą książkę składa się 12 artykułów i esejów Krakauera, z których jedenaście było opublikowanych wcześniej w czasopismach, dl których pisał, w latach 1982-1989 (Outside, Smithsonian, New Age Journal). Tematyka tych publikacji jest bardzo różnorodna – od opisania nieudanej próby zdobycia ściany Eigeru (tytułowy "Eiger wyśniony"), przez przybliżenie sylwetki twórcy boulderingu Johna Gilla ("Gill"), przybliżenie arkanów wspinaczki po zamrożonych wodospadach na Alasce ("Lodowe Valdez"), nudę w górach podczas ciągnącej się tygodniami fatalnej pogody ("Uwięzieni w namiocie"), trudach lądowania na lodowcu na Mount McKinley, najwyższej górze Ameryki Północnej, położonej na Alasce ("Piloci z Talkeetna"), próbach zdobycia Mount MacKinley ("Klub Denali"), tuzach wspinaczki i atmosferze panującej wokół Mont Blanc ("Chamonix"), wędrówki po kanionach wokół rzeki Salt w Środkowej Arizonie ("Kanioning"), sposobach ustalania wysokości gór ("Góra wyższa niż Everest?"), osobowościach chodzących po górach i ich motywacjach ("Bracia Burgess"), oczekiwanym przeze mnie rozdziale o tragedii na K2 w 1986 roku, gdzie zmarła podczas zejścia Mirosława Miodowicz-Wolff, „Mrówka” ("Feralne lato na K2"), po zapis z samotnego zdobycia ściany Devils Thumb na Alasce ("Devils Thumb") i jak ta wyprawa zmieniła postrzeganie młodego wtedy wspinacza na kwestie zdobywania gór wysokich. Rozstrzał tematyczny jest więc dość spory, od tematów lekkich i zabawnych (walka z bezczynnością w namiocie podczas niesprzyjającej aury), po pełne dramatyzmu relacje z wielkich górskich tragedii. Dla mnie było plusem, że nie wiedziałam, czego się po kolejnym rozdziale spodziewać, więc czekała mnie niespodzianka za niespodzianką.

Staranne wydanie

Z pewnością uwagę zwraca wydanie książki nakładem wydawnictwa Mayfly (2010 rok), w serii 360 stopni. Przed częścią rozdziałów ręcznie (!) doklejone są zdjęcia, czasami kolorowe, a do samej książki była dołączona mapka Eigeru z opisem tragedii Toniego Kurza z 1936 roku, kiedy to wspinacz zawisł na linie i zmarł z wyziębienia, bo pomoc nie zdążyła dotrzeć do niego na czas. Jeśli się dobrze przyjrzeć okładce, można dostrzec pokiereszowane przez warunki atmosferyczne ciało wspinacza, wciąż wiszące na linie niewiele ponad gruntem. Trochę to może drastyczny wybór na okładkę, ale dramatyzm zwiększa nakłady i poczytność, taka ludzka natura.

Rzetelna i ciekawa relacja

Przyznać trzeba, że Krakauer ma lekkie pióro, robi wnikliwe przygotowania do artykułów i przemyca w nich naprawdę sporo ciekawie podanej wiedzy. Tak jak we Wszystko za Everest, tak i tutaj autor zastanawia się, co pcha wspinaczy na tak groźne wysokości, rozpatruje ich motywacje, ale też wyznacza „granice marzeń”, nieprzekraczalną linię bezpieczeństwa. Od tego często zależy ludzkie życie. Z czystym sumieniem mogę polecić jako w większości lekką i inspirującą lekturę.

Moja ocena: 7/10.

Jon Krakauer, Eiger wyśniony
Wydawnictwo Mayfly, Warszawa 2010
Tłumaczenie: Janusz Ochab
Liczba stron: 228
ISBN: 978-83-929483-7-7

 

*********************************************************************************

Light and interesting literature devoted to climbing and mountains

Eiger Dreams: Ventures Among Man and Mountains is a continuation of my mountain fascinations initiated by reading Annapurna. Premier 8000 by Maurice Herzog, and at the same time the second book by Jon Krakauer recently. Eiger Dreams has a completely different character than Into Thin Air and is a very valuable read.

What will we find inside?

This short book consists of 12 articles and essays by Krakauer, eleven of which were previously published in the magazines for which he wrote, between 1982 and 1989 (Outside, Smithsonian, New Age Journal). The subject matter of these publications is very diverse – from describing an unsuccessful attempt to climb the Eiger wall (the titular „Eiger Dreams”), through presenting the figure of the creator of bouldering John Gill („Gill”), presenting the arcana of climbing frozen waterfalls in Alaska („Valdez Ice”), boredom in the mountains during weeks of terrible weather („On Being Tentbound”), the difficulties of landing on a glacier on Mount McKinley, the highest mountain in North America, located in Alaska („The Flyboys of Talkeetna”), attempts to conquer Mount MacKinley („Club Denali”), climbing aces and the atmosphere around Mont Blanc („Chamonix”), hiking in the canyons around the Salt River in Central Arizona („Canyoneering”), methods of determining the height of mountains („A Mountain Higher than Everest?”), personalities of mountain climbers and their motivations („The Burgess Boys”), the chapter I had been waiting for about the tragedy on K2 in 1986, where Mirosława Miodowicz-Wolff died during the descent, so called "Mrówka" („A Bad Summer on K2”), to the record of the solo ascent of the Devils Thumb wall in Alaska („The Devils Thumb”) and how this expedition changed the perception of the then young climber on the issue of conquering high mountains. The range of topics is therefore quite wide, from light and funny topics (struggle with inactivity in a tent during unfavorable weather) to dramatic accounts of great mountain tragedies. For me, it was a plus that I did not know what to expect from the next chapter, so I was in for surprise after surprise.

Careful edition

The publication of the book by Mayflu publishing house (2010), in the 360 ​​degrees series, certainly draws attention. Some chapters are preceded by hand pasted (!) photos, sometimes in color, and the book itself includes a map of the Eiger with a description of the tragedy of Toni Kurz in 1936, when the climber hung on a rope and died of hypothermia because help did not reach him in time. If you look closely at the cover, you can see the body of the climber, mangled by the weather conditions, still hanging on the rope just above the ground. This may be a drastic choice for a cover, but drama increases circulation and readership, such is human nature.

A reliable and interesting account

It must be admitted that Krakauer has a light touch, does thorough preparations for articles and smuggles in a lot of interestingly presented knowledge. Just like in Into Thin Air, here too the author wonders what pushes climbers to such dangerous heights, examines their motivations, but also sets the "boundaries of dreams", an uncrossable safety line. Human life often depends on it. With a clear conscience I can recommend it as a mostly light and inspiring read.

My rating: 7/10.



Jon Krakauer, Eiger Dreams: Ventures Among Man and Mountains
Publishing: House Mayfly, Warsaw 2010
Translation: Janusz Ochab
Number of pages: 228
ISBN: 978-83-929483-7-7

sobota, 4 stycznia 2025

Podsumowanie roku 2024

Podsumowanie roku 2024

Rok 2024 był dla mnie książkowo nadzwyczaj udany – po pierwsze, przeczytałam 56 książek, a więc o 4 więcej, niż zakładał plan. Udało mi się publikować wpisy na blogu z większą regularnością i nie dopuścić do strasznych zaległości (brakuje tylko dwóch ze względu na brak zdjęć). Po drugie, blog daje mi wolność od książek fizycznych – 23 książki były wypożyczone z biblioteki, co daje 41%. Aż 16 pozycji zakupiłam na akcjach Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci, 2 na pchlich targach i 1 przez OLX. W sumie na przeczytane książki wydałam niecałe 250 złotych w tym roku (choć generalnie dużo więcej, czekają na swoją kolej). 32 książki to proza zagraniczna, 7 kryminały, ex-aequo z literaturą podróżniczą, reszta kategorii ma pojedyncze rekordy.

Jednak rok 2024 był również udany ze względu na liczbę dobrych książek – aż 4 z nich zasłużyły na najwyższą ocenę – 10 na 10. Były to (w kolejności czytania):

  • Stoner Johna Williamsa, opowieść o życiu profesora literatury, któremu udało się poświęcić życie swojej pasji;
  • 10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie Elif Şafak – brawurowo napisane wspomnienia umierającej prostytutki, dla której przyjaciele okazali się bliżsi niż rodzina, a Stambuł ukochanym miastem;
  • Kolonia Audrey Magee, poruszający obraz kolonizacji na wielu poziomach;
  • Kobiety, o których myślę nocą Mii Kankimaki – inspirujący opis życia nietuzinkowych kobiet, który wyzwala do działania i doceniania piękna świata.

Średnio książki zasłużyły na ocenę 7 i miały 338 stron każda. W sumie ponad 18.5 tysiąca przeczytanych stron! Liczę na to, że ten rok będzie równie udany!

*********************************************************************************

Summary of 2024

2024 was an exceptionally successful year for me in terms of books - firstly, I have read 56 books, which is 4 more than planned. I managed to publish blog entries more regularly and avoid a terrible backlog (only two are missing due to the lack of photos). Secondly, the blog gives me freedom from physical books - 23 books were borrowed from the library, which is 41%. I bought as many as 16 items at the Wrocław Children's Hospice, 2 at flea markets and 1 through OLX. In total, I spent less than PLN 250 on books read this year (although generally much more, just waiting for their turn). 32 books are foreign prose, 7 crime novels, ex-aequo with travel literature, the rest of the categories have individual records.

However, 2024 was also a successful year due to the number of good books - as many as 4 of them deserved the highest rating - 10 out of 10. They were (in order of reading):

Stoner by John Williams, a story about the life of a literature professor who managed to devote his life to his passion;

10 Minutes and 38 Seconds in This Strange World by Elif Şafak- a brilliantly written memoir of a dying prostitute for whom friends turned out to be closer than family, and Istanbul was her beloved city;

The Colony by Audrey Magee, a moving image of colonization on many levels;

Women I Think About at Night by Mia Kankimaki - an inspiring description of the lives of extraordinary women, which liberates you to act and appreciate the beauty of the world.

On average, the books deserved a rating of 7 and had 338 pages each. In total, over 18.5 thousand pages read! I hope that this year will be just as successful!







Michael Cunningham, Dzień (Day)

Ile się może zmienić na przestrzeni dnia

Pierwsza książka, rozpoczęta jeszcze w 2024 roku, ale zakończona 2 stycznia. Nieprzesadnie długa - niewiele ponad 300 stron - to utwór Michaela Cunninghama, autora słynnych przed paru laty Godzin, doskonale zresztą zekranizowanych przez Stephena Daldry. Dzień jest pierwszą od 10 lat książką autora, i to tak bardzo poświęconą współczesności, że bardziej chyba nie można.

Zarys fabuły

Budowa powieści jest bardzo przemyślana - akcja dzieje się na przestrzeni dwóch lat, ale referuje wydarzenia dziejące się jednego dnia - rankiem 5 kwietnia 2019, popołudniem 5 kwietnia 2020, już po wybuchu pandemii i przymusowym lockdownie na całym świecie, i wieczorem 5 kwietnia 2021, kiedy świat zaczyna pomału wracać do normalności. Cunningham pokazuje życie jednej rodziny - Isabel i Dana, małżeństwa z dwójką dzieci - 11-letnim Nathanem i 5-letnią Violet. Dookoła kręcą się satelity - młodszy brat Isabel, Robbie, gej, który mieszka w pokoju na strychu i z doskoku opiekuje się dzieciakami, oraz Garth, młodszy brat Dana, zakochany w Chess, wykładowczyni akademickiej, ojciec jej syna Odina. Robbie leczy złamane serce po kolejnym rozstaniu i sekretnie podkochuje się w Danie, który podświadomie na to wołanie odpowiada. Dan jest starzejącym się muzykiem i tekściarzem, który rezygnuje ze swoich pasji po narodzeniu syna i wchodzi w rolę troskliwego ojca i męża, umożliwiając Isabel zrobienie kariery w poczytnym czasopiśmie. Okazuje się jednak, że jej praca nie jest tak pewna jak jej się wydawało, a rynek publikacji papierowych gwałtownie się kurczy na rzecz Internetu i dostępnych w nim możliwości. Isabel, co jest powtarzającym się u Cunninghama motywem, czuję się uwięziona w swoim życiu i ma pragnienie ucieczki niczym Laura Brown z Godzin. Z drugiej strony lubi siedzieć na schodach niczym przyrośnięta i wyobraża sobie, jak staje się po prostu częścią domu, jego wyposażenia. Dzieciaki dorastają i to dość gwałtownie - cała rodzina musi sobie poradzić z odejściem Robbiego, który zaraził się Covidem i zmarł w odosobnionym domku na Islandii, gdzie wyjechał na wakacje i utknął po zamknięciu granic. Nathan wini się za ściągnięcie choroby do domu, bo w sekrecie zapraszał swoich kolegów do siebie. Tak też zaraziła się wirusem Violet, a potem od ciężko przechodzącej infekcje córki również Dan. Nastolatek ma z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia i w przeddzień rozsypania prochów wujka podejmuje coś w rodzaju próby samobójczej. Z końcem książki wiemy też, że małżeństwo Isabel i Dana się rozpadło, więc jest to kolejny element nowej rzeczywistości, z którym wszyscy muszą sobie poradzić.

Literacki portret rodziny podczas pandemii

Jest to pierwsze literackie przedstawienie pandemii, z którym się spotkałam. Czy szczególnie udane? Nie wiem. Śmierć Robbiego, pokazana bardziej jako wiadomość telefoniczna dla rodziny niż w swoim rzeczywistym przebiegu, wydała mi się chwytem nadmiernie sentymentalnym i w sumie mało wiarygodnym. Samotność każdego z członków rodziny, mimo zwiększonej ilości czasu spędzanego razem, jest już bardziej wiarygodna. Pandemia okazała się czasem weryfikacji - więzi rodzinnych, warunków zawodowych, dała czas na analizę poczucia spełnienia i samorealizacji. Dla Dana i Isabel przyniosła gorzkie wnioski.

Kolejne lektury

Szczególne miejsce w książce pełni Młyn nad Flossą autorstwa George Elliot. To jedna z ukochanych powieści Robbiego i w jednym ze swoich ostatnich listów do siostry pisze: Proszę, dopisz a swoją listę spraw do załatwieniaPrzeczytać jeszcze raz Młyn nad Flossą” (s. 233). Mi Dzień przypomina, jak znakomite były nagrodzone Pulitzerem Godziny, jak misterna była ich konstrukcja i ciekawi bohaterowie (więc chciałabym do nich wrócić). Zupełnie nie pamiętam też powieści Z ciała i z duszy, wydanej przez Rebis w 2005 roku. Najnowsza powieść Cunninghama nasuwa więc kolejne lektury i odsyła do twórczości samego autora, mając podobny, nieśpieszny ton i starannie zaplanowaną fabułę. Warto, chociaż Godziny były dużo lepsze.

Moja ocena: 6.5/10

Michael Cunningham, Dzień
Wydawnictwo Rebis, Poznań 2024
Tłumaczenie: Mirosław P. Jabłoński
Liczba stron: 326
ISBN: 978-83-8338-023-0

********************************************************************************

How much can change within a day

The first book, started in 2024, but finished on January 2nd. Not overly long - just over 300 pages - is a work by Michael Cunningham, author of the famous Hours, perfectly adapted to  movie by Stephen Daldry. Day is the author's first book in 10 years, and it is so much devoted to the present day that it probably couldn't be more.

Plot outline

The structure of the novel is very well thought out - the action takes place over two years, but it relates the events of one day - the morning of April 5, 2019, the afternoon of April 5, 2020, after the outbreak of the pandemic and the forced lockdown around the world, and the evening of April 5, 2021, when the world is slowly starting to return to normal. Cunningham shows the life of one family - Isabel and Dan, a married couple with two children - teenager Nathan and 5-year-old Violet. Around them are satellites - Isabel's younger brother Robbie, a gay man who lives in a room in the attic and occasionally takes care of the children, and Garth, Dan's younger brother, who is in love with Chess, a university lecturer, and the father of her son Odin. Robbie is nursing a broken heart after another breakup and secretly has a crush on Dan, who subconsciously answers this call. Dan is an aging musician and songwriter who gives up his passions after the birth of his son and takes on the role of a caring father and husband, enabling Isabel to make a career at a popular magazine. However, it turns out that her job is not as secure as she thought, and the market for printed publications is rapidly shrinking in favor of the Internet and the opportunities available there. Isabel, a recurring motif in Cunningham, feels trapped in her life and yearns to escape like Laura Brown from The Hours. On the other hand, she likes to sit on the stairs like a stone and imagines herself simply becoming a part of the house, its furnishings. The children grow up quite rapidly - the whole family has to cope with the departure of Robbie, who caught Covid and died in an isolated cottage in Iceland, where he went on holiday and got stuck after the borders were closed. Nathan blames himself for bringing the disease home, because he secretly invited his friends over. That's how Violet got infected with the virus, and then Dan from his daughter, who took care of her as she was having a hard time with the infection. The teenager has a huge guilty conscience about it and on the eve of scattering his uncle's ashes, he makes something like a suicide attempt. At the end of the book, we also know that Isabel and Dan's marriage has broken up, so this is another element of the new reality that everyone has to deal with.

A literary portrait of a family during a pandemic 

This is the first literary portrayal of a pandemic that I have come across. Was it particularly successful? I don't know. Robbie's death, presented more as a telephone message to the family than in its actual course, seemed to me to be an overly sentimental and ultimately unreliable device. The loneliness of each family member, despite the increased amount of time spent together, is already more credible. The pandemic turned out to be a time of verification - family ties, professional conditions, it gave time to analyze the sense of fulfillment and self-fulfillment. For Dan and Isabel, it brought bitter conclusions.

Further readings

A special place in the book is occupied by The Mill on the Floss by George Elliot. It is one of Robbie's beloved novels and in one of his last letters to his sister he writes: Please add Read „The Mill on the Floss" to your to-do list (p. 233). Day reminds me of how excellent the Pulitzer Prize-winning The Hours were, how intricate their structure was and how interesting the characters were (so I would like to return to the book). I also do not remember at all the novel Flesh and Blood, published by Rebis in 2005 in Poland. Cunningham's latest novel therefore suggests further reading and refers to the work of the author himself, having a similar, unhurried tone and carefully planned plot. It is worth it, although The Hours were much better. 

My rating: 6.5/10

 

Author: Michael Cunningham
Title: Day
Publishing House: Rebis, Poznań 2024
Translation: Mirosław P. Jabłoński
Number of pages: 326
ISBN: 978-83-8338-023-0