niedziela, 2 marca 2025

George Eliot, Młyn nad Flossą (The Mill on the Floss)

Klasyka też się starzeje

W końcu udało mi się przeczytać Młyn nad Flossą George Eliot – zgodnie z przykazaniem Robbiego z książki Dzień Michaela Cunninghama. Na twórczość Eliot wskazywała również Zadie Smith w Oszustwie. Ciężko mi się tę pozycję czytało, bo mocno się zestarzała, ale na koniec czekało mnie zaskoczenie.

Autorka ciekawsza niż powieść

Być może burzliwe i nietuzinkowe życie Mary Ann Evans, piątego dziecka zarządcy majątku Arbury Hall Roberta Evansa, jest ciekawsze niż pozostawione przez nią książki, których jest siedem. Za największe dzieło piszącej pod męskim pseudonimem i żyjącej w wolnym związku z żonatym Georgem Lewesem uchodzi Miasteczko Middlemarch, ale Młyn nad Flossą figuruje tuż za nim w licznych zestawieniach.

Fabuła skoncentrowana na losach młodej dziewczyny

Wydana po raz pierwszy w 1860 roku powieść opowiada o losach rodziny Tulliver – porywczego młynarza Edward, jego żony Bessy, z domu Dodson, oraz dwójki ich dzieci – starszego syna Tomka i młodszej córeczki Madzi (w oryginale Maggie). To właśnie wokół losów dziewczyny obraca się główna oś fabularna. Ojciec, który stracił cały swój majątek w procesie sądowym, od czasu prawnego fiaska ciężko choruje, a następnie zostaje zarządcą swojego dawnego majątku. Wszystkie jego wysiłki skupiają się na spłaceniu dłużników, w czym zawzięcie pomaga mu syn. W szczęśliwym dniu wywiązania się ze zobowiązań ojciec umiera, obiwszy poprzednio właściciela majątku za swoje krzywdy. Madzia opuszcza dom rodzinny, by zostać nauczycielką, ale zostawia w rodzinnych stronach matkę, ukochaną kuzynkę Lucy, a także zakochanego w niej kalekę, Filipa Wakema, syna właściciela młyna, którego Tomek wraz z ojcem tak bardzo nienawidzą. Chłopcy pobierali razem nauki u pastora Stellinga przed upadkiem rodziny Tulliverów i Madzi cichy i wrażliwy Filip bardzo przypadł do gustu. Cierpliwy młodzieniec spotykał się potajemnie z młodą Madzią po jej powrocie do domu z pensji i po plajcie jej ojca, ale kiedy ich znajomość wychodzi na jaw, Tomek konfrontuje młodych ludzi i wymusza na Madzi zerwanie. Kiedy młoda Tulliverówna i garbaty Wakem mają okazję znów się spotkać, ma to miejsce w salonie kuzynki Lucy, która przyjmuje tam swojego wielbiciela Stefana Guest. Młody adorator bardzo szybko zaczyna darzyć Madzię niezdrowym uczuciem, a ona sama nie umie się mu oprzeć. Dziewczyna daje się uprowadzić podczas spływu łódką, ale odrzuca zaloty Stefana i wraca do domu okryta złą sławą. Kochająca plotki ludność St. Ogg’s nie daje wiary listowi Stefana, który oddaje honor Tulliverównie. Dziewczyna mieszka kątem u przyjaciela rodziny, Boba Jakina, i pomaga mu ujść cało z powodzi, która zalewa miasteczko.

Mało wiarygodna przemiana bohaterki

Zważywszy, że to wszystko rozgrywa się na ponad sześciuset stronach powieści, czytelnik może się zastanawiać, co jeszcze można tam znaleźć. Otóż – mnóstwo rozważań wewnętrznych Madzi dotyczących cierpienia i umartwiania się, ale też w marę szeroki obraz społeczeństwa z XIX wieku. Chociaż postaci wydają się mocno stereotypowe i sztampowe (porywczy ojciec, sztywny i zasadniczy Tomek, głupiutka i naiwna Lucy), zaskakuje bezkompromisowo nakreślona pozycja kobiet. Ojciec Filipa Wakema, gdy syn przyznaje mu się do miłości do Madzi, mówi: Nie pytamy, co kobieta robi, ale do jakiej rodziny należy” (s. 519). Tyle o samodzielności i samostanowieniu – dlatego też tak bardzo Tomka bolało, że jego siostra wolała pracować na pensji i samodzielnie się utrzymywać, niż żyć na jego garnuszku. Zaskakuje natomiast, i to negatywnie, bezwolność Madzi w relacjach ze Stefanem. Cała wycieczka łódką, zważywszy na jej straszne konsekwencje, jest zupełnie pozbawiona sensu. Dziewczyna mogła kategorycznie odmówić swojemu wielbicielowi, który w dodatku oszukuje jej ukochaną kuzynkę, już w domu Lucy, a nie dać się narazić na plotki i zszarganie opinii. Najpierw poznajemy Madzię jako rozsądną, litościwą, pracowitą dziewczynę, która potrafi jednak spontanicznie pójść za głosem serca, a potem widzimy ją jako bezwolną kukłę, i to jeszcze w rękach mężczyzny, który jej nie rozumie i zachwyca go tylko jej uroda.

Dla mnie powieść naprawdę mocno się zestarzała, a lektura była dla mnie nudna i nużąca. Co też Robbie w niej widział, żeby czytać ją drugi raz?

Moja ocena: 6/10.


George Eliot, Młyn nad Flossą
Wydawnictwo: Świat Książki, Warszawa 2008
Tłumaczenie: Anna Przedpełska-Trzeciakowa
Liczba stron: 638
ISBN: 978-83-247-0974-8

*******************************************************************************

Classics can also age badly

I finally managed to read The Mill on the Floss by George Eliot – as Robbie suggested in Michael Cunningham’ recent publication Day. Zadie Smith also pointed to Eliot's work in The Fraud. I had a hard time reading this book because it had aged badly, but at the end I was in for a surprise.

The author is more interesting than the novel

Perhaps the turbulent and unusual life of Mary Ann Evans, the fifth child of the manager of the Arbury Hall estate Robert Evans, is more interesting than the books she left behind, of which there are seven. Middlemarch is considered to be the greatest work of the author who wrote under a male pseudonym and lived in an open relationship with the married man George Lewes, but The Mill on the Floss is ranked pretty high among her works.

The plot focuses on the fate of a young girl

First published in 1860, the novel tells the story of the Tulliver family – the hot-tempered miller Edward, his wife Bessy, née Dodson, and their two children – the older son Tom and the younger daughter Maggie. The main plot axis revolves around the fate of the girl. The father, who lost all his fortune in a lawsuit, has been seriously ill since the legal fiasco, and then becomes the administrator of his former estate. All his efforts are focused on paying off his debtors, in which he is fiercely supported by his son. On the happy day of fulfilling his obligations, the father dies, having previously beaten the owner of the estate for his wrongdoings. Maggie leaves her family home to become a teacher, but misses her mother, her beloved cousin Lucy, and the cripple who is in love with her, Philip Wakem, the son of the mill owner, whom Tomek and his father hate so much. The boys were schooled together by Reverend Stelling before the Tulliver family collapsed, and the quiet, sensitive Philip took a liking to Maggie. The patient young man met secretly with the young girl after she returned home from boarding school and after her father went bankrupt, but when their relationship is discovered, Tom confronts the young couple and forces Maggie to break up. When the young Tulliver girl and the hunchbacked Wakem have the opportunity to meet again, it is in the drawing room of cousin Lucy, who is hosting her admirer Stephen Guest. The young man quickly begins to feel an unhealthy affection for empoverished Maggie, and she herself is unable to resist him. The girl allows herself to be kidnapped during a boating trip, but rejects Stephen's advances and returns home covered in a bad reputation. The gossiping-loving population of St. Ogg's does not believe Stephen's letter, which honors the Tulliver girl. Dhe then lives at the house of the friend of the family, Bob Jakin and his wife, and helps them survive the flood that is covering the town.

The unlikely transformation of the heroine

Considering that all this takes place over six hundred pages of the novel, the reader may wonder what else can be found there. There is a lot of internal reflections of Maggie regarding suffering and mortification, but also a broad picture of 19th-century society. Although the characters seem very stereotypical and clichéd (the hot-tempered father, the rigid and principled Tomek, the silly and naive Lucy), the uncompromisingly outlined position of women is surprising. When Filip Wakem admits to his father that he loves Maggie, a daughter of the enemy, the father says: "We do not ask what a woman does, but to which family she belongs" (p. 519). So much for independence and self-determination – that is why it hurt Tomek so much that his sister preferred to work for a salary and support herself than live on his money. However, Maggie's helplessness in her relations with Stefan is surprising, and in a negative way. The whole boat trip, considering its terrible consequences, is completely pointless. The girl could have categorically refused her admirer, who is also cheating on her beloved cousin, already at Lucy's house, and not let herself be exposed to gossip and tarnishing her reputation. First we meet Madzia as a sensible, merciful, hard-working girl who is able to spontaneously follow the voice of her heart, and then we see her as a helpless puppet, and this in the hands of a man who does not understand her and is only delighted by her beauty.

For me, the novel has really aged a lot, and the reading was boring and tedious for me. What did Robbie see in it to read it a second time?

My rating: 6/10.

Author: George Eliot

Title: The Mill on the Floss

Publisher: Świat Książki, Warsaw 2008

Translation: Anna Przedpełska-Trzeciakowa

Number of pages: 638

ISBN: 978-83-247-0974-8

 

George Eliot, Młyn nad Flossą

Klasyka też się starzeje

W końcu udało mi się przeczytać Młyn nad Flossą George Eliot – zgodnie z przykazaniem Robbiego z książki Dzień Michaela Cunninghama. Na twórczość Eliot wskazywała również Zadie Smith w Oszustwie. Ciężko mi się tę pozycję czytało, bo mocno się zestarzała, ale na koniec czekało mnie zaskoczenie.

Autorka ciekawsza niż powieść

Być może burzliwe i nietuzinkowe życie Mary Ann Evans, piątego dziecka zarządcy majątku Arbury Hall Roberta Evansa, jest ciekawsze niż pozostawione przez nią książki, których jest siedem. Za największe dzieło piszącej pod męskim pseudonimem i żyjącej w wolnym związku z żonatym Georgem Lewesem uchodzi Miasteczko Middlemarch, ale Młyn nad Flossą figuruje tuż za nim w licznych zestawieniach.

Fabuła skoncentrowana na losach młodej dziewczyny

Wydana po raz pierwszy w 1860 roku powieść opowiada o losach rodziny Tulliver – porywczego młynarza Edward, jego żony Bessy, z domu Dodson, oraz dwójki ich dzieci – starszego syna Tomka i młodszej córeczki Madzi (w oryginale Maggie). To właśnie wokół losów dziewczyny obraca się główna oś fabularna. Ojciec, który stracił cały swój majątek w procesie sądowym, od czasu prawnego fiaska ciężko choruje, a następnie zostaje zarządcą swojego dawnego majątku. Wszystkie jego wysiłki skupiają się na spłaceniu dłużników, w czym zawzięcie pomaga mu syn. W szczęśliwym dniu wywiązania się ze zobowiązań ojciec umiera, obiwszy poprzednio właściciela majątku za swoje krzywdy. Madzia opuszcza dom rodzinny, by zostać nauczycielką, ale zostawia w rodzinnych stronach matkę, ukochaną kuzynkę Lucy, a także zakochanego w niej kalekę, Filipa Wakema, syna właściciela młyna, którego Tomek wraz z ojcem tak bardzo nienawidzą. Chłopcy pobierali razem nauki u pastora Stellinga przed upadkiem rodziny Tulliverów i Madzi cichy i wrażliwy Filip bardzo przypadł do gustu. Cierpliwy młodzieniec spotykał się potajemnie z młodą Madzią po jej powrocie do domu z pensji i po plajcie jej ojca, ale kiedy ich znajomość wychodzi na jaw, Tomek konfrontuje młodych ludzi i wymusza na Madzi zerwanie. Kiedy młoda Tulliverówna i garbaty Wakem mają okazję znów się spotkać, ma to miejsce w salonie kuzynki Lucy, która przyjmuje tam swojego wielbiciela Stefana Guest. Młody adorator bardzo szybko zaczyna darzyć Madzię niezdrowym uczuciem, a ona sama nie umie się mu oprzeć. Dziewczyna daje się uprowadzić podczas spływu łódką, ale odrzuca zaloty Stefana i wraca do domu okryta złą sławą. Kochająca plotki ludność St. Ogg’s nie daje wiary listowi Stefana, który oddaje honor Tulliverównie. Dziewczyna mieszka kątem u przyjaciela rodziny, Boba Jakina, i pomaga mu ujść cało z powodzi, która zalewa miasteczko.

Mało wiarygodna przemiana bohaterki

Zważywszy, że to wszystko rozgrywa się na ponad sześciuset stronach powieści, czytelnik może się zastanawiać, co jeszcze można tam znaleźć. Otóż – mnóstwo rozważań wewnętrznych Madzi dotyczących cierpienia i umartwiania się, ale też w marę szeroki obraz społeczeństwa z XIX wieku. Chociaż postaci wydają się mocno stereotypowe i sztampowe (porywczy ojciec, sztywny i zasadniczy Tomek, głupiutka i naiwna Lucy), zaskakuje bezkompromisowo nakreślona pozycja kobiet. Ojciec Filipa Wakema, gdy syn przyznaje mu się do miłości do Madzi, mówi: Nie pytamy, co kobieta robi, ale do jakiej rodziny należy” (s. 519). Tyle o samodzielności i samostanowieniu – dlatego też tak bardzo Tomka bolało, że jego siostra wolała pracować na pensji i samodzielnie się utrzymywać, niż żyć na jego garnuszku. Zaskakuje natomiast, i to negatywnie, bezwolność Madzi w relacjach ze Stefanem. Cała wycieczka łódką, zważywszy na jej straszne konsekwencje, jest zupełnie pozbawiona sensu. Dziewczyna mogła kategorycznie odmówić swojemu wielbicielowi, który w dodatku oszukuje jej ukochaną kuzynkę, już w domu Lucy, a nie dać się narazić na plotki i zszarganie opinii. Najpierw poznajemy Madzię jako rozsądną, litościwą, pracowitą dziewczynę, która potrafi jednak spontanicznie pójść za głosem serca, a potem widzimy ją jako bezwolną kukłę, i to jeszcze w rękach mężczyzny, który jej nie rozumie i zachwyca go tylko jej uroda.

Dla mnie powieść naprawdę mocno się zestarzała, a lektura była dla mnie nudna i nużąca. Co też Robbie w niej widział, żeby czytać ją drugi raz?

Moja ocena: 6/10.

George Eliot, Młyn nad Flossą

Wydawnictwo: Świat Książki, Warszawa 2008

Tłumaczenie: Anna Przedpełska-Trzeciakowa

Liczba stron: 638

ISBN: 978-83-247-0974-8

*******************************************************************************

Classics can also age badly

I finally managed to read The Mill on the Floss by George Eliot – as Robbie suggested in Michael Cunningham’ recent publication Day. Zadie Smith also pointed to Eliot's work in The Fraud. I had a hard time reading this book because it had aged badly, but at the end I was in for a surprise.

The author is more interesting than the novel

Perhaps the turbulent and unusual life of Mary Ann Evans, the fifth child of the manager of the Arbury Hall estate Robert Evans, is more interesting than the books she left behind, of which there are seven. Middlemarch is considered to be the greatest work of the author who wrote under a male pseudonym and lived in an open relationship with the married man George Lewes, but The Mill on the Floss is ranked pretty high among her works.

The plot focuses on the fate of a young girl

First published in 1860, the novel tells the story of the Tulliver family – the hot-tempered miller Edward, his wife Bessy, née Dodson, and their two children – the older son Tom and the younger daughter Maggie. The main plot axis revolves around the fate of the girl. The father, who lost all his fortune in a lawsuit, has been seriously ill since the legal fiasco, and then becomes the administrator of his former estate. All his efforts are focused on paying off his debtors, in which he is fiercely supported by his son. On the happy day of fulfilling his obligations, the father dies, having previously beaten the owner of the estate for his wrongdoings. Maggie leaves her family home to become a teacher, but misses her mother, her beloved cousin Lucy, and the cripple who is in love with her, Philip Wakem, the son of the mill owner, whom Tomek and his father hate so much. The boys were schooled together by Reverend Stelling before the Tulliver family collapsed, and the quiet, sensitive Philip took a liking to Maggie. The patient young man met secretly with the young girl after she returned home from boarding school and after her father went bankrupt, but when their relationship is discovered, Tom confronts the young couple and forces Maggie to break up. When the young Tulliver girl and the hunchbacked Wakem have the opportunity to meet again, it is in the drawing room of cousin Lucy, who is hosting her admirer Stephen Guest. The young man quickly begins to feel an unhealthy affection for empoverished Maggie, and she herself is unable to resist him. The girl allows herself to be kidnapped during a boating trip, but rejects Stephen's advances and returns home covered in a bad reputation. The gossiping-loving population of St. Ogg's does not believe Stephen's letter, which honors the Tulliver girl. Dhe then lives at the house of the friend of the family, Bob Jakin and his wife, and helps them survive the flood that is covering the town.

The unlikely transformation of the heroine

Considering that all this takes place over six hundred pages of the novel, the reader may wonder what else can be found there. There is a lot of internal reflections of Maggie regarding suffering and mortification, but also a broad picture of 19th-century society. Although the characters seem very stereotypical and clichéd (the hot-tempered father, the rigid and principled Tomek, the silly and naive Lucy), the uncompromisingly outlined position of women is surprising. When Filip Wakem admits to his father that he loves Maggie, a daughter of the enemy, the father says: "We do not ask what a woman does, but to which family she belongs" (p. 519). So much for independence and self-determination – that is why it hurt Tomek so much that his sister preferred to work for a salary and support herself than live on his money. However, Maggie's helplessness in her relations with Stefan is surprising, and in a negative way. The whole boat trip, considering its terrible consequences, is completely pointless. The girl could have categorically refused her admirer, who is also cheating on her beloved cousin, already at Lucy's house, and not let herself be exposed to gossip and tarnishing her reputation. First we meet Madzia as a sensible, merciful, hard-working girl who is able to spontaneously follow the voice of her heart, and then we see her as a helpless puppet, and this in the hands of a man who does not understand her and is only delighted by her beauty.

For me, the novel has really aged a lot, and the reading was boring and tedious for me. What did Robbie see in it to read it a second time?

My rating: 6/10.

Author: George Eliot
Title: The Mill on the Floss
Publisher: Świat Książki, Warsaw 2008
Translation: Anna Przedpełska-Trzeciakowa
Number of pages: 638
ISBN: 978-83-247-0974-8

 

sobota, 15 lutego 2025

Pamela Paul, My Life with Bob: Flawed Heroin Keeps Books of Books, Plot Ensues

Z miłości do książek

Książkę Pameli Paul dostałam na święta i oglądałam ją od tej pory z dużą ciekawością. My Life with Bob, moje życie z książką książek, głosi tytuł, a podtytuł doprecyzowuje: Flawed Heroin Keeps Books of Books, Plot Ensues. W bardzo luźnym tłumaczeniu: Niedoskonała bohaterka zapisuje przeczytane książki, co zapoczątkowuje akcję. To jednocześnie znakomite streszczenie tej pozycji. Dawno już nie czytałam niczego po angielsku, a że jest to de facto książka o miłości do książek, a dodatkowo może jeszcze odrobinę o podróżowaniu, to nic lepszego wpaść mi w ręce nie mogło.


Niedoskonała bohaterka

Pamela Paul jest redaktorem The New York Times Books Review i autorką pięciu książek, z których My Life with Bob jest ostatnią. Nie ma polskiego tłumaczenia i nie spodziewam się go szybko, jeśli kiedykolwiek. A szkoda, bo pamiętnik autorki sprawił mi sporą przyjemność. Powieść opiera się na pomyśle kontynuowanym od dzieciństwa - Paul zapisywała wszystkie przeczytane pozycje do swojego zeszytu z przeczytanymi książkami. Pierwsza strona tegoż, zwana sympatycznie przez autorkę Bobem (Book of Books), ma swój reprint w pamiętniku. Paul prowadzi nas przez narodziny swojej idei, przez ważne w różnych momentach jej życia książki i ich odniesienia do jej prywatności. Jest więc to pamiętnik widziany poprzez przeczytane tomy, przeplatany ogólnymi uwagami o literaturze, czytaniu, pisaniu i życiu osobistym. Są tu książki ważne w danym momencie dla autorki, sporo polecajek i anty-rekomendacji, swoista  literacka biografia autorki. A każdy z nas będzie miał zupełnie inną, niepowtarzalną, swoją.


Pamiętnik widziany od strony czytanych książek

Pamiętnik czytało się bardzo dobrze, chociaż Paul ma swoje manieryzmy i słowa, do których wydaje się być szczególnie przywiązana. W sposób czasami naiwny i bardzo otwarty pisze o swojej fascynacji literaturą, trwającą od dzieciństwa, trudnościach w kupowaniu książek w wielodzietnej rodzinie, swoim nabożnym do nich podejściu. Myślę, że piękne jest to, że niemal każdy czytelnik znajdzie jakiś punkt wspólny z autorką - a to bezrefleksyjne pochłanianie książek i czerpanie z tego radości bez konieczności rozbijania danej pozycji na czynniki pierwsze, a to nabożne przywiązanie do papierowych kopii, a to kompulsywne wręcz kupowanie książek. Paul pozwala spojrzeć na swoją czytelniczą pasję z dystansu, zastanowić nad wieloma jej aspektami, utożsamić się albo zdystansować. Przemyśleć.


Niejeden miłośnik literatury znajdzie tu samego siebie

Chociaż wiele opinii autorki wydawać się może oczywistych czy naiwnych, to nie jest to przecież książka akademicka z naukowym zacięciem. Autorka to ktoś, dla kogo literatura jest życiem, mówi o swojej pasji, dzieli się nią. A powieści pasjonatów, zwłaszcza tych, z którymi pasję się dzieli, czyta się nadzwyczaj dobrze. Dla mnie było tak, jakbym momentami czytała o samej sobie. Lekka, przyjemna, skłaniająca do refleksji - i dalszych odkryć literackich lektura. Polecam!


Moja ocena: 7/10.


Pamela Paul, My Life with Bob: Flawed Heroine Keeps Book of Books, Plot Ensues

Wydawnictwo: Picador, Nowy Jork, 2018

Liczba stron: 244

ISBN: 978-1-250-18254-8


**********************************************************************************************

For the Love of Books

I got Pamela Paul's book for Christmas and have been looking at it with great interest ever since. Full title states: My Life with Bob: Flawed Heroin Keeps Books of Books, Plot Ensues making an excellent summary of this publication. I haven't read anything in English for a long time, and since it is de facto a book about love for literature, and maybe a little bit about traveling, nothing better could have fallen into my hands during my short vacation.


Flawed Heroine

Pamela Paul is an editor at The New York Times Books Review and the author of five books, of which My Life with Bob is the latest. There is no Polish translation and I don't expect one soon, if ever, which is a shame, because the author's memoir gave me a lot of pleasure. The novel is based on an idea continued since childhood - Paul wrote down all the books she had ever read in her book of books. The first page of this diary, affectionately called by the author Bob (Book of Books), has its reprint in the Picador publication. Paul leads us through the birth of her idea, through books that were important at different moments in her life and their references to her privacy. So it is a diary seen through the volumes she read, interwoven with general comments on literature, reading, writing and personal life. There are books that are important to the author at a given moment, a lot of recommendations and anti-recommendations, a kind of literary biography of the author. And each of us will have a completely different, unique, our own.


Diary seen from the perspective of books read

The diary was very easy to read, although Paul has her mannerisms and words to which she seems to be particularly attached (like nefarious). In a sometimes naive and very open way, she writes about her fascination with literature, which has lasted since childhood, the difficulties in buying books in a large family, her pious approach to them. I think it is beautiful that almost every reader will find some point in common with the author - either thoughtless absorption of books and deriving joy from them without having to break a given item down into its basic elements, or pious attachment to paper copies, or even compulsive buying of books. Paul allows us to look at the reading passion from a distance, to reflect on its many aspects, to identify or distance ourselves. To think.


More than one literature lover will find themselves here

Although many of the author's opinions may seem obvious or naive, this is not an academic book with a scientific bent. The author is someone for whom literature is life, she talks about her passion, she shares it. And the novels of enthusiasts, especially those with whom we share their passion, are exceptionally good to read. For me, it was as if I was reading about myself at times. A light, pleasant, thought-provoking read - and preparation for further literary discoveries. I strongly recommend it!


My rating: 7/10.


Author: Pamela Paul

Title: My Life with Bob: Flawed Heroine Keeps Book of Books, Plot Ensues

Publishing House: Picador, New York, 2018

Number of pages: 244

ISBN: 978-1-250-18254-8


wtorek, 28 stycznia 2025

Kyūsaku Yumeno, Piekło w butelkach (Binzume jigoku)

Piekło w butelkach piekłem dla czytelnika

Od pierwszej do ostatniej strony – jest to literatura, która mi się wymyka i której nigdy nie pojmę. Począwszy od zagmatwanego wstępu autorstwa Andrzeja Świrkowskiego, dotyczącego samego pisarza, poprzez 3 opowiadania – to nie dla mnie.

Kyūsaku Yumeno i jego deliryczna twórczość

Kyūsaku Yumeno to pisarz z wyspu Fukuoka, a jego najbardziej znaną powieścią jest futurystyczny kryminał Dogura Magura (1936). Piekło w butelkach, wydane sumptem wydawnictwa Tajfuny, to cieniutka książeczka z trzema osobnymi utworami. Pierwsze jest Piekło wariata, z niewiarygodnym narratorem – pacjentem oddziału szpitala psychiatrycznego, Hidemaro. Opowieść mężczyzn jest tak nieprawdopodobna, że zdumiony czytelnik ledwie nadąża za umysłem chorego. Jednocześnie opowiadanie jest po prostu przykre, dziwaczne, okrutne i pozostawia pewien niesmak. Potem są Dziwne sny, urywkowe oniryczne fragmenty, jakby szkice. Ostatnie jest Piekło w butelkach – teoretycznie treści trzech listów rodzeństwa, które wegetuje na niezamieszkałej przez nikogo innego wyspie i czeka na wybawienie. Brat zaczyna zerkać na siostrę z seksualnym zainteresowaniem i swoistego rodzaju hamującym g religijnym fanatyzmem. No po prostu nie.

Niestrawna literatura

Kompletnie nie mam przekonania do publikacji utworów Kyūsaku Yumeno. Jego twórczość przypomina mi z jednej strony Elfriede Jelinek w swojej obrzydliwości i pozostawaniu na granicy akceptowalnego i nieakceptowalnego, a z drugiej strony jest mi kulturowo obca i nieczytelna. Dla mnie była to strata czasu i trzeba było odłożyć powieść po niestrawnym wstępie, a nie robić drugie podejście. Ale uczymy się na błędach.

Moja ocena: 4/10.


Kyūsaku Yumeno, Piekło w butelkach
Wydawnictwo Tajfuny, Warszawa 2021
Tłumaczenie: Andrzej Świrkowski
Liczba stron: 96
ISBN: 978-83-67034-04-3

********************************************************************************

Hell in a Bottle is Hell for the Reader

From the first to the last page – this is literature that eludes me and that I will never understand. Starting with the confusing introduction by Andrzej Świrkowski, about the writer himself, through 3 short stories – it is not for me.

Kyūsaku Yumeno and his delirious work

Kyūsaku Yumeno is a writer from the island of Fukuoka, and his most famous novel is the futuristic crime novel Dogura Magura (1936). Hell in a Bottle, published by Tajfuny publishing house, is a thin book with three separate works. The first is Hell of the Madman, with an unreliable narrator – a patient of the psychiatric hospital ward, Hidemaro. The story of the man is so improbable that the astonished reader can barely keep up with the mind of the sick man. At the same time, the story is simply disturbing, strange, cruel and leaves a certain unpleasant taste. Then there are Kaimu: A Collection of Disturbing Dreams, fragmentary dreamlike fragments, as if sketches. The last one is Hell in a Bottle – theoretically the content of three letters from siblings who vegetate on an island uninhabited by anyone else and wait for salvation. The brother begins to glance at his sister with sexual interest and a kind of inhibiting religious fanaticism. Well, just no.

Indigestible Literature

I am completely unconvinced by the publication of Kyūsaku Yumeno's works. On the one hand, his work reminds me of Elfriede Jelinek in its disgust and remaining on the border of acceptable and unacceptable, and on the other hand, it is culturally alien and unreadable to me. Personally I consider it to be a waste of time and I should have put the novel aside after the indigestible introduction, and not make a second attempt. But we learn from our own mistakes.

My rating: 4/10.


Author: Kyūsaku Yumeno
Title: Hell in a Bottle
Tajfuny Publishing House, Warsaw 2021
Translation: Andrzej Świrkowski
Number of pages: 96
ISBN: 978-83-67034-04-3

Zadie Smith, Oszustwo (The Fraud)

Nie ma się co gudrać, andrusy, klawo chatrać możeta!

Czasami warto zaufać pierwszemu wrażeniu i odłożyć książkę na bok. Przerwać lekturę i się z nią nie męczyć. Mam już drugi w tym roku dowód, ze intuicja mnie nie myli i nawet dobrnąwszy do końca okazuje się, że najzwyczajniej szkoda było czasu. Jest tyle pięknej literatury dookoła, po co się męczyć.

Fragmentaryczny obraz XIX-wiecznej Anglii

Nowa książka Zadie Smith Oszustwo kusi piękną okładką z zapowiedzią reinterpretacji literatury wiktoriańskiej i niemal nową Jane Austen. Niestety, „triumfalny powrót Zadie Smith” nie okazuje się wcale triumfalny. Powieść opowiada o losach Elizy Touchet, która po śmieci swojego męża i synka mieszka ze swoim kuzynem i jego żoną, romansując i sypiając z obojgiem. Ponieważ William jest poczytnym pisarzem, przez dom Ainsworthów przewijają się naprawdę głośne nazwiska, jak choćby sam Charles Dickens, George Cruikshank, Marguerite Gardiner Blessington czy William Thackeray. Eliza siedzi z nimi przy jednym stole, ma okazję powierzchownie ich poznać i porozmawiać z nimi. Jednocześnie jest też pierwszym czytelnikiem i nieoficjalnym redaktorem swojego kuzyna, coraz gorzej znosząc jego rosnącą grafomanię. Drugim ważnym wątkiem w powieści jest proces, którym żyła cała XIX-wieczna Anglia – Arthur Orton podszywał się pod Sir Rogera Tichborne’a, usiłując wyłudzić majątek po mężczyźnie, który zginął na morzu. Toczy się więc roczny proces, ówcześnie najdłuższe postępowanie sądowe w Wielkiej Brytanii, w którym setki świadków pomagają ustalić, czy Pretendent jest tym, za kogo się podaje. Postać Andrew Bogle’a, czarnoskórego służącego Tichborne’a, wprowadza z kolei trzeci i istotny temat do książki, a mianowicie niewolnictwo i plantacje trzciny cukrowej na Jamajce. Bogaci Brytyjczycy żyją jak żyją u siebie w kraju, bo ich zarządcy skutecznie i krwawo prowadzą ich wielkie posiadłości na wyspie. Zresztą sam mąż pani Touchet tak właśnie dorobił się swojego majątku, a zdająca sobie sprawę z sytuacji gospodyni postanawia nie podejmować przysługujących jej stu funtów rocznie – kwoty, za którą swobodnie można się było utrzymać. Kiedy pojawiają się dwie wnuczki jej męża, owoc romansu z czarnoskórą kobietą, postanawia oddać im przysługującą jej sumę i w ten sposób zapewnić im godne życie.

Mnogość wątków i postaci

Dużo tematów jak na jedną powieść? Bardzo dużo, zwłaszcza, że poczesne miejsce zajmuje też sama pani Touchet i jej rozmyślania dotyczące pozycji kobiet w społeczeństwie, ich roli (często po prostu pięknej ozdoby przy stole), koligacji rodzinnych i związanych z nimi przesunięć na linii dziedziczenia, czy próbie dotarcia do sedna drugiej osoby. Eliza jest „tą drugą” w małżeństwie Williama, towarzyszy swojemu kuzynowi wiernie i ma w nim dobrego słuchacza i przyjaciela. Wątek pani Annie Frances Ainsworth, z którą Elizę łączyły również relacje homoseksualne, fakt, że musiało jej być ciężko w tym układzie, został zgrabnie pominięty. Zresztą wiele potencjalnie ciekawych wątków jest tu potraktowanych po łebkach. Postać Dickensa jest ledwie zarysowana, bohaterów przez strony powieści przewala się istny multum, a jednak prawie nikogo nie poznajemy dobrze. Ważne tematy też nie wydają się odpowiednio pogłębione.

Trudna do przyswojenia forma

Z pewnością z czytaniu nie pomaga tez sama forma powieści, na wzór XIX-wiecznej literatury podzielonej na tomy (jest ich aż osiem). Jednak o ile w wielkich powieściach bohaterowie są dobrze nakreśleni, a rozdziały są stosownej długości, Smith kreśli kilkustronicowe rozdzialiki, dodatkowo mocno skacząc w czasie. To znacznie utrudnia orientację w książce i zwyczajnie męczy. Ja miałam kryzys gdzieś na wysokości setnej strony, ale dotrwałam do końca. Czy było warto? Nie. Czuję się oszukana.

Moja ocena: 6/10.


Zadie Smith, Oszustwo
Wydawnictwo Znak, Kraków 2024
Tłumaczenie: Justyn Hunia
Liczba stron: 528
ISBN: 978-83-240-6842-5

**************************************************************************************

Fraudulent literature 

Sometimes it's worth trusting your first impression and putting the book aside. Stop reading and don't be bothered with it. I have the second proof this year that my intuition is right and even after reading it to the end, it turns out that it was simply a waste of time. There's so much beautiful literature around, why spend time on poor one?

A fragmentary image of 19th-century England

Zadie Smith's new book The Fraud tempts with a beautiful cover announcing a reinterpretation of Victorian literature and an almost new Jane Austen. Unfortunately, the "triumphant return of Zadie Smith" does not turn out to be triumphant at all. The novel tells the story of Eliza Touchet, who, after the death of her husband and son, lives with her cousin and his wife, having affairs and sleeping with both of them. Since William is a widely read writer, some really big names pass through the Ainsworth household, such as Charles Dickens himself, George Cruikshank, Marguerite Gardiner Blessington and William Thackeray. Eliza sits at the same table with them, has the opportunity to get to know them a little and talk to them. At the same time, she is also her cousin's first reader and unofficial editor, increasingly unable to tolerate his growing graphomania. The second important thread in the novel is the trial that the whole of 19th-century England was interested in - Arthur Orton impersonated Sir Roger Tichborne, trying to extort the fortune of a man who died at sea. So a year-long trial takes place, at that time the longest court proceedings in Great Britain, in which hundreds of witnesses help to determine whether the Pretender is who he claims to be. The character of Andrew Bogle, Tichborne's black servant, introduces the third and most important theme to the book, namely slavery and sugar cane plantations in Jamaica. The wealthy British live as they do at home, because their managers effectively and bloodily run their large estates on the island. Incidentally, Mrs. Touchet's husband himself made his fortune in this way, and the housewife, aware of the situation, decides not to take the hundred pounds a year she is entitled to - an amount that would easily support her. When her husband's two granddaughters appear, the fruit of an affair with a black woman, she decides to give them the amount she is entitled to and in this way provide them with a decent life.

A multitude of plots and characters

A lot of topics for one novel? Precisely, especially since Mrs. Touchet herself and her reflections on the position of women in society, their role (often simply a beautiful decoration at the table), family connections and related shifts in the line of inheritance, or an attempt to get to the heart of the other person also occupy a prominent place. Eliza is the "other" in William's marriage, she accompanies her cousin faithfully and has him as a good listener and friend. The storyline of Mrs. Annie Frances Ainsworth, with whom Eliza also had homosexual relations, and the fact that it must have been difficult for her in this arrangement, has been neatly omitted. Besides, many potentially interesting threads are treated here in a haphazard manner. Dickens's character is barely outlined, a veritable multitude of characters flow through the pages of the novel, and yet we hardly get to know anyone well. Important topics also do not seem to be adequately deepened.

A difficult-to-digest form

The form of the novel itself certainly does not help with reading either, following the example of 19th-century literature divided into volumes (there are as many as eight of them). However, while in great novels the characters are well outlined and the chapters are of an appropriate length, Smith writes chapters of several pages, additionally jumping around in time. This makes it much more difficult to find your way around the book and is simply tiring. I had a crisis somewhere around the hundredth page, but I made it to the end. Was it worth it? No. There’s been a literaty fraud.



My rating: 6/10.


Author: Zadie Smith
Title: The Fraud
Publishing House: Wydawnictwo Znak, Kraków 2024
Translation: Justyn Hunia
Number of pages: 528
ISBN: 978-83-240-6842-5

niedziela, 19 stycznia 2025

Japonia 20 kwietnia - 10 maja 2024

Paciorek, Sushi i spać!

Tokio - 20 kwietnia, sobota

W drogę!
No nareszcie! Po wielu trudach podróży, po przeprawie samochodowej z Wrocławia do Węgier, przesiadce w Pekinie - dotarliśmy! Lotnisko Narita, oddalone o około 60 kilometrów od stolicy Japonii, stanowiło pierwszy i szalenie istotny punkt na trasie naszej wycieczki. Po pierwsze, odebraliśmy "święty bilet", a więc Japan Railway Pass, świstek wart 2.5 koła każdy (kwiecień 2024). Bileciku nie można zgubić ani zapodziać, bo przepadło.

Dwa, zaopatrzyliśmy się w kartę Suica, bo można ją później zwrócić i odzyskać 500 jenów kaucji. Karta Suica umożliwia przejazdy metrem, można też kupować nią napoje w automatach i jedzenie w niektórych lokalach. Doładowaliśmy sobie kartę za 500 jenów, bo mieliśmy mało gotówki. Okoliczne bankomaty (jak większość w Japonii) pobiera opłatę 110 jenów od wypłaty 10000 jenów (a więc po obecnym przeliczniku 2.50 od 250 zł, i wielokrotność tego w zależności od wybieranej sumy).

Tokio Sky Tree
Założyliśmy też sobie konto na stronie Visit Japan, ale już po fakcie, czyli po odprawie na lotnisku. Gotowe konto ułatwiłoby lotniskowe formalności (https://services.digital.go.jp/en/visit-japan-web/).

Następnie zarezerwowaliśmy sobie miejsca w pociągu i pojechaliśmy na dworzec centralny w Tokyo, a stamtąd przedostaliśmy się komunikacją miejską na nasz nocleg w dzielnicy Asakusa. Był to chyba pierwszy i ostatni pokój z widokiem podczas naszego całego pobytu. Pokoje hotelowe są malutkie – ledwo mieści się w nich łóżko, a plecaki trzeba upychać po kątach. Walcząc z jetlagiem poszliśmy się jeszcze przejść w okolicach Tokio Sky Tree i zapoznać z pobliskimi sklepikami, by potem paść nieprzytomnie.

Świątynia Senso-ji
Tokio, 21 kwietnia, niedziela

Ruszamy w miasto! Na pierwszy ogień poszła oddalona 10 minut od naszego hotelu świątynia Senso-ji, związana z legendą o figurze bóstwa Kannona, wyłowionej z rzeki przez dwóch braci rybaków. Świątynia powstała, by umieścić w niej figurkę i stała się ważnym centrum religijnym. Główne wejście prowadzi przez Bramę Pioruna, Hozo-mon, z dwoma strażnikami. Z tyłu wiszą dwa ogromne sandały, mające symbolizować potęgę Buddy.

Za bramą po lewej stronie stoi pięciopiętrowa pagoda, rekonstrukcja z 1973 roku odnowiona w 2017 roku, najwyższa tego typu budowla w Japonii.

Omkuji

W głównym holu, Hondo, znajduje się malutki wizerunek Kannona. W świątyni, jak i dookoła niej, jest wiele stanowisk z omikuji, przepowiednią. Wrzuca się 100 jenów, potrząsa wielkim metalowym pojemnikiem, z którego wychodzi pałeczka z numerem. Otwiera się szufladę z tym samym numerem i odczytuje swoją przepowiednię. Fajna zabawa!

Po prawej stronie świątyni (jeśli wchodziło się przez główną bramę) znajduje się Asakusa-jinja, świątynia poświęcona braciom rybakom, którzy znaleźli figurkę. Budynek pochodzi z 1649 roku i stanowi przykład wczesnej architektury Edo.

Dalej poniosło nas już Tokio. Ruszyliśmy w stronę dystryktu Ameyoko, handlowej plątaniny uliczek w okolicy dworca Ueno. Zjedliśmy obiad (rybka w panierce, kotlet z mielonej wołowiny Wagyu) i ruszyliśmy w kierunku parku Ueno i Muzeum Narodowego w Tokio. Muzeum otoczone jest pięknym ogrodem, więc oprócz cudów w środku można również podziwiać piękno przyrody i napić się herbaty w specjalnym pawilonie na zewnątrz. Potem skierowaliśmy się w stronę Arakawy zobaczyć szintoistyczną kapliczkę Susanoo, a dalej miejsce, gdzie powstał pierwszy w Edo most - Senju. Wracając zahaczyliśmy o dawną dzielnicę rozpusty - Yoshiwary. Udało nam się znaleźć dawny punkt graniczny - Mikaeri Yanagi (co oznacza Patrząca wstecz wierzba płacząca), a nawet przejść zakrzywioną uliczką, która miała chronić klientów dzielnicy przed wścibskim wzrokiem. Widzieliśmy też jeden dom z czerwoną latarnią, zanim wróciliśmy do hotelu.


Tokio - > Hakodate, 22 kwietnia, poniedziałek

Goryokaku Park
Po krótkiej (ale bardzo udanej) tokijskiej zajawce wsiedliśmy w nasz pierwszy Shinkansen do Hakodate. 880 kilometrów pokonaliśmy w 4 godziny (!). Do Hakodate jechaliśmy w podwójnym celu - postawić stopę na wyspie Hokkaido i zobaczyć kwitnące wiśnie - sakurę. Udało nam się zrobić dużo więcej. W Hakodate jest Goryokaku Park - zbudowana na planie pięcioboku i otoczona fosą twierdza z okresu Edo, obecnie park z drzewami wiśni. Faktycznie, wiśnie dopiero zaczynały kwitnąć, a widok na twierdzę z wieży Goryokaku był fenomenalny. Obeszliśmy teren parku, zrobiliśmy z milion zdjęć i pojechaliśmy tramwajem w stronę drugiej dużej atrakcji miejscowości, czyli


góry Hakodate
z punktem obserwacyjnym, na który wyjeżdżała kolejka. To był drugi strzał w dziesiątkę - zajechaliśmy na górę akurat na zachód słońca, ale zaskoczyły nas tłumy ludzi i przenikliwy chłód. Obie rozrywki bardzo na plus! Na minus, że zapomnieliśmy o jedzeniu i dopiero ciepły ramen wieczorem nasycił nasze głodne żołądki.




Hakodate - > Hirosaki - > Aomori, 23 kwietnia, wtorek

Hirosaki
Znów z rańca ruszamy dalej - Shinkansenem do Aomori, a dalej lokalnym pociągiem, w dużym tłumie, 40 minut do Hirosaki. Było trochę nerwówki na dworcu, bo szafek na przechowywanie bagażu okazało się za mało. Finalnie udało nam się schować tylko jeden plecak, cięższy (Gabrysia), a z moim ruszyliśmy dalej. Autobusem podjechaliśmy do parku Hirosaki, w którym znajduje się Zamek Hirosaki. Tu z kolei złapaliśmy sakurę w pełnej dojrzałości, a nawet w pierwszych dniach przekwitania, chodziliśmy w opadających płatkach niczym w śniegu. Słońce świeciło, wiśnie oślepiały bielą i różem płatków - było absolutnie przepięknie. 

Aomori

Zjedliśmy parę przekąsek na okolicznych straganach, ponapawaliśmy się pięknem okolicy, rozsądnie zjedliśmy posiłek i ruszyliśmy w drogę powrotną do Aomori. Wieczorem poszliśmy po raz pierwszy do Onsenu - Aomori Machinaka Onsen - a więc publicznej łaźni. Buty zostawia się już na wejściu i na boso zdąża do szatni (od tej pory zabawa w podgrupach, bo łaźnie dla kobiet i mężczyzn są osobne). W szatni należy się rozebrać do naga, zabrać ręczniczek do chłodzenia głowy i zaraz po wejściu do strefy onsenowej starannie się wymyć na dostosowanym do tego stanowisku - włącznie z głową. Do ciepłych wód wchodzimy czyściutcy i możemy rozkoszować się ciepłem wody, spokojem i relaksem. W naszym onsenie był spory zbiornik z wodą o temperaturze 74 stopni, mniejszy dla dzieci, całkiem spory z całkowitym ukropem, w którym nie dałam rady się zanurzyć. Na zewnątrz był otwarty basen z ciepłą wodą i balia z ukropem. Cała wizyta trwała około 2 godzin i była wspaniale relaksująca. Mimo nagości nie odczuwa się skrępowania, a Japończycy udają się do źródeł całymi rodzinami, często babcia, córka i wnuczka, więc można postrzegać zmiany zachodzące w ciele jako coś naturalnego, akceptowalnego.

Aomori - > Matsushima Bay - > Kyoto, 24 kwietnia, środa

Matsushima Bay
Znów pobudka z samego rana, by dotrzeć na stację Shin-Aomori i wsiąść do Shinkansena do Senjuku. Stamtąd lokalną kolejką do zatoki Matsushima - udało nam się popłynąć w rejs zanim zaczęło padać. Uznawana za jeden z trzech najpiękniejszych widoków w Japonii, zatoka usiana jest ponad 260 wysepkami, które z kolei porośnięte są sosnami. Nawet przy całkowitym braku pogody można sobie wyobrazić, jak pięknie może tam być. Rejs kosztował 1000 jenów i trwał ok. 50 minut. Potem zjedliśmy owoce morza (ostrygi, ślimaki morskie, grillowanego kalmara) i korzystając z chwilowej przerwy w deszczu pognaliśmy na most Fukuurabashi, którym przedostaliśmy się na piękną wysepkę Fukuurajima

Obeszliśmy ją wzdłuż i wszerz, podziwiając niemal tropikalną przyrodę w deszczu, a potem biegiem na stację, by zdążyć na Shinkansena do Kyoto z przesiadką w Tokio. Tokijski dworzec jest gigantyczny i wielopoziomowy, a 30 minut na przesiadkę wymaga wytężonej uwagi w obserwowaniu znaków na stacji. Wszystkie stacje są znakomicie pooznaczane, a znaki sprawnie wyprowadzają nas na właściwą stronę dworca. Również Google maps znakomicie prowadzi po Japonii, wskazując takie szczegóły, jak numer wyjścia z dworca, czy numer peronu z którego odjeżdża pociąg. Warto się trzymać tych wskazówek.

Most Fukuurabashi
W Kioto spędziliśmy jedną noc w tradycyjnym japońskim hotelu Riokan, żeby zobaczyć, jak się śpi na materacu futon rozłożonym na matach tatami. Nasz ryokan miał swój własny Onsen z jednym nie za dużym pojemnikiem wypełnionym gorącą wodą, należało pamiętać o zmianie obuwia przy wejściu do toalety czy zdjęciu kapci służących do przemieszczania się po hotelu przy wejściu do sypialni. Buty zostawiało się przy wejściu. Bardzo potem żałowaliśmy, że nie zostaliśmy tam na cały nasz pobyt w Kioto, bo miejsca było więcej niż w sieciówce, Onsen doskonale odprężał po trudach całodziennej wędrówki, a lokalizacja obiektu tuż przy głównym dworcu była jego niewątpliwym atutem.

Kioto, 25 kwietnia, czwartek

Fushimi-Inari

Kioto! Zwiedzanie od rana - wydawało nam się, że "już" o 8:20 byliśmy przy pierwszym zabytku, a więc wejściu do kompleksu Inari (Fushimi-Inari Taisha), ale okazało się, że tłum na miejscu był całkiem spory. 6 rano byłaby lepszą porą, obawiam się. Ciągnące się jedna za drugą charakterystyczne pomarańczowe bramy torii zdają się nie mieć końca, a zwiedzenie całego kompleksu zabiera dobre 2-3 godziny. Koniecznie trzeba zaopatrzyć się w wodę i jakieś kanapki, żeby po drodze nie paść z głodu.

Zaraz za główną świątynią zaczynają się dwa rzędy bram - Senbon Torii - dosłownie setki bram torii. Poszliśmy tą samą stroną co wszyscy i wspinaliśmy się z dobrych 30 minut by dojść do rozdroża zwanego Yotsutsuji, z którego dwie drogi prowadzą na szczyt, jedna na punkt widokowy, z którego można potem tyłem zejść w stronę Kioto, roztacza się stamtąd również piękny widok na miasto. Szczyt jest niepozorny i łatwo go przeoczyć, ale nie chodzi o wejście na górę, a o samo doświadczenie drogi. Bramy ciągną się od skrzyżowania pojedynczo, po drodze mijamy wiele mniejszych kapliczek poświęconych bogini Inari i jej posłańcom - lisom. Mimo ciepłego słonecznego dnia na górze panował chłód i wilgoć, a wiele miejsc było porośniętych mchem. W jednym miejscu słyszeliśmy niesamowite kumkanie żab.

Zeszliśmy ze skrzyżowania Yotsutsuji przez cmentarz na górze i okazało się że jesteśmy na prostej drodze do świątyni Tofuku-ji - obiektu z 1236 roku z buddyjskim ogrodem zen. Tutaj chyba po raz pierwszy w pełni zrozumieliśmy, jak piękne i dopracowane będą japońskie ogrody. Zachwyt!

Rengeoin Temple
Dalej stwierdziliśmy, że podejdziemy do świątyni Rengeoin słynącej z 1001 posągów buddyjskiej bogini Kannon. Bardzo długi i duży budynek nie zwiastował cudu, który zobaczyliśmy wewnątrz (a przewodnik chyba nie oddał w pełni, czego można się spodziewać). Początkowo kompleks założony w 1164 roku, ale spłonął 80 lat później. Wielka Sala Buddy została ukończona w 1595 roku i ma 120 metrów długości. Stoi w niej 1001 posągów Senju Kannon, a w środku główny posąg Buddy. Z przodu ustawiono 28 posągów Ludzi i Bogów Wiatru i Gromu. W głównej hali nie można robić zdjęć, mam więc nadzieję, że zdjęcia plakatów prezentowanych dóbr choć w niewielkim stopniu oddadzą ich niesamowitość.

Kiyomizu-dera
Dalej rzut beretem dzielił nas od Narodowego Muzeum w Kioto, do którego niepotrzebnie weszliśmy zobaczyć wystawę Senndai. Wystawa stała była czasowo zamknięta, a na niej mi głównie zależało.

Później wsiedliśmy w autobus i podjechaliśmy do tętniącej życiem uliczki handlowej Sannenzaka w dzielnicy Higashiyama. Bulwar doprowadził nas do wejścia do kompleksu świątynnego Kiyomizu-dera na górze Otowa z pięknym widokiem na miasto poniżej.

Na obszarze o powierzchni 130 000 metrów kwadratowych, rozciągającym się w połowie wysokości góry Otowa na wschód od Kioto, znajduje się ponad 30 świątyń i świątynek, w tym skarby narodowe i ważne dobra kulturalne. Od momentu powstania świątynia ponad 10 razy była niszczona przez wielkie pożary, jednak za każdym razem była odbudowywana. Większą część obecnej świątyni odbudowano w 1633 roku. W 1994 roku obiekt został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako „Zabytki starożytnego Kioto”.


Ponieważ większość miejsc w Kioto zamyka się w okolicach 16:30-17, to był koniec intensywnego zwiedzania na ten dzień. Przenieśliśmy się do fatalnego hotelu na kolejne 4 dni i odkryliśmy market Life naprzeciwko hotelu, który pod wieczór przeceniał świeże produkty do 40%. Zaopatrzyliśmy się więc w tanie Sashimi i poszliśmy obżerać do hotelu.


Kioto, 26 kwietnia, piątek

Katsura Imperial Villa

Dzień zaczęliśmy wcześnie i od ciekawego przypadku. Wsiedliśmy nie w ten pociąg, dzięki czemu zajechaliśmy pod Cesarski letni pałac w Kioto (Katsura Imperial Village). Był to drugi znakomity przykład wspaniale przemyślanego i zadbanego ogrodu z masą sztuczek wizualnych. Niemal co krok rozciągał się nowy widok, zachwycał dobrze zaprojektowany pawilon herbaciany czy starannie przycięte drzewo. Wycieczki z przewodnikiem rozpoczynają się o każdej równej godzinie, a obcokrajowcy dostają w cenie audioguide.






Dalej ruszyliśmy do naszego pierwotnego celu, a więc bambusowego zagajnika Arashijama. Zagajnik jak zagajnik, taki sobie z masą turystów i przecinającą go linią kolejową, ale dzielnica Arashijama okazała się zachwycająca - mnóstwo sklepików, knajpeczek, pamiątek, a także park most nad rzeką Katsurą. Odkryliśmy również sieciówkę o wdzięcznej do zapamiętania nazwie Nakau, gdzie zjedliśmy pyszny obiad.








Dalej nasze ścieżki prowadziły do Złotego Pawilonu (Kinkaku-ji), który początkowo, a więc w 1397 roku, powstał jako dom szoguna Ashikaga Yoshi-mitsu. Zgodnie z życzeniem pierwszego właściciela został przerobiony na buddyjską świątynię. Każde piętro wykonano w innym stylu, a budynek jest widowisko posadowiony nad niewielkim jeziorem. Niestety, jest to rekonstrukcja, gdyż budynek został spalony w 1950 roku przez mnicha.

Kinkaku-ji - Złoty Pawilon


Końcowym punktem wycieczki był zamek szoguna Tokugawy Nijo-jo. Za ufortyfikowanymi murami znajdują się zabudowania pałacowe, które naprawdę warto zwiedzić – wnętrza robią jednocześnie podniosłe i śmieszne wrażenie. Przestrzenie, w których potężny szogun przyjmował swoich gości, są bogato zdobione, problem tylko taki, że niektórych zwierząt malarze nie widzieli na oczy. Stąd też tygrysy są śmiesznie rozpłaszczone (były malowane ze zdjętych ze zwierząt skór), a ich pozy są całkowicie nienaturalne. Reszta zdobień robi jednak ogromne wrażenie, a cały kompleks zawiera przepięknie utrzymane ogrody i ładne widoki z murów. Żałuję, że zabrakło mi czasu, by wejść do lokalnego sklepu z pamiątkami i kupić sobie kartkę z rozpłaszczonym tygrysem.


Osaka, 27 kwietnia, sobota

Sobotę wykorzystaliśmy na wypad do Osaki. Zaczęliśmy naszą wycieczkę od dostania się na Umeda Sky Building (Umeda Sukai Biru), gdzie dotarliśmy chwilę przed otwarciem obiektu. Budynek powstał w 1993 roku i ma wysokość 173 metrów (40 pięter). Wyróżnia się tym, że jego konstrukcja to dwie wieże, na szczytach których ułożono łączącą je platformę widokową z ruchomymi schodami. Ze szczytu gmachu rozciąga się widok na całe miasto, a wczesne przyjście gwarantuje zwiedzanie bez tłumów.

















W Osace zaszliśmy też do tradycyjnego teatru Bunraku (National Bunraku Theater), gdzie kupiliśmy bilet na spektakl. Niestety, mimo, że teatr był w większości pusty dostaliśmy miejsca w ostatnich rzędach i niewiele widzieliśmy, a kiedy wysuwaliśmy się na krzesłach nieco do przodu, Pani z obsługi kazała nam usiąść prosto. Naprawdę. W teatrze jest też niewielka darmowa wystawa pokazująca lalki buraku i przedstawiająca najsłynniejszych lalkarzy. Bardzo ciekawa rzecz.

Osaka, kanał Dotombori


W Osace weszliśmy też do odbudowanego w 1931 roku zamku Osaka (Osaka-jo). Oryginalna konstrukcja powstała w 1583 roku na polecenie generała Toyotomi Hideyoshi i rękoma 100 tysięcy robotników. W środku znajduje się ciekawa wystawa pokazująca historię zabytku i codzienne życie jego mieszkańców, a z ostatniego poziomu rozciąga się imponujący widok na miasto.




Na koniec naszego pobytu w Osace zrobiliśmy to, po co się do Osaki przyjeżdża – poszliśmy jeść! Dzielnica Minami, a zwłaszcza okolice kanału Dotombori słyną ze znakomitego jedzenia, więc w małej rodzinnej restauracji na grilla wjechała pyszna wołowinka.



Nara, 28 kwietnia, niedziela


Nara to pierwsza stolica Japonii, więc miejsce historycznie ważne. Aż 8 zabytków wpisanych jest na listę UNESCO, w tym Daibutsu (Wielki Budda) w wysokiej świątyni Todai-ji. Hol Wielkiego Buddy (Daibutsu-den) to największa drewniana budowla na świecie. Figura ma 16 metrów wysokości i jest zrobiona z 437 ton brązu i 130 kilogramów złota. Wizerunek kosmicznego Buddy, zwanego również Wajroczana, powstał na polecenie cesarza Shomu, by zapobiec kolejnej epidemii ospy, która dziesiątkowała ludność w VIII wieku. Faktycznie, pomnik robi dość duże wrażenie i warto przyjechać go zobaczyć. Mniejsi gabarytem mogą spróbować się przecisnąć przez drewnianą kolumnę z dziurą w podstawie, co ma zagwarantować osiągnięcie oświecenia. My nie próbowaliśmy.


W bramie Nandai-mon znajdują się dwie ogromne figury strażników Nio z XIII wieku, w całości wykonane z drewna. Postaci mają gniewne miny i groźną postawę, są fenomenalne.

Kompleks świątynny znajduje się w obrębie ogromnego Parku Nara-koen, którego największą atrakcją  są… daniele. Dawniej były uważane za boskich posłanników i cieszą się w Japonii ogromnym szacunkiem. Można kupić specjalne ciasteczka dla nich (200 jenów), a zwierzaki podchodzą po nie i charakterystycznie się kłaniają, w ogóle nie bojąc ludzi. Jest to urocza atrakcja!

Byodo-In Temple w Uji

Wracają z Nary wysiedliśmy na stacji w Uji, by zobaczyć świątynię Byodo-in. Wzmiankę o niej znalazłam w książce Alexa Kerra Japonia utracona i narawdę warto się tam pofatygować. Piękna budowla znajduje się na środku oczka wodnego i otoczona jest wspaniałym ogrodem, w którym co sezon rosną inne kwiaty.

Wracając udało nam się jeszcze zahaczyć o Kioto Obsevation Deck (Kioto Tower), 100 metrowy szpikulec z wieżą widokową na górze, a widok na Kioto nocą był naprawdę wspaniały. Po drodze do hotel mijaliśmy jeszcze ciekawą bramę Goei-do mon, jedną z największych drewnianych bram na świecie (21 metrów szerokości x 13 metrów głębokości x 27 metrów wysokości). Brama powstała w latach 1907-1911i prowadzi do świątyni Shinshu Honbyo, której nam się jednak nie udało zobaczyć, bo przyszliśmy zbyt późno.


Kioto - > Hiroszima, 29 kwietnia, poniedziałek

Wyspa Itsukushima
Pobudka z samego rana i dojazd na stację autobusem - wsiadamy w Shinkansen do Hiroszimy. Nauczeni doświadczeniem z Kioto tym razem wzięliśmy nocleg blisko stacji, więc zostawiamy nasze giga-plecaki we wspaniałym APA Hotel (z onsenem) i wracamy na dworzec by dojechać pociągiem do promu wiodącego na wyspę Itsukushima, zobaczyć najsłynniejszą bramę torii w Japonii. Niestety, pada, a mgły i chmury ograniczają widoczność. Wysepka jest klimatyczna, ale oczywiście są na niej tłumy. Strach pomyśleć jak to wygląda przy ładnej pogodzie. Spacerujemy więc nad brzegiem zatoki, podziwiamy kamienie latarenki i starannie przystrzyżone drzewa, wymijając natrętne jelonki.



Tutaj parę słów o śmieciach i jedzeniu. W Japonii trudno o śmietnik - pojemniki na odpady są zazwyczaj w sklepach konbini takich jak Seven-eleven czy preferowany przeze mnie Lawson, czasami obok automatów z napojami. Jednak jeśli nie skonsumuje się nabytego pożywienia na miejscu, śmieci należy zebrać ze sobą. Mimo takiego utrudnienia w kraju jest bardzo czysto i nie widzi się porozrzucanych puszek czy pustych opakowań. Rzadko się widzi, żeby ktoś jadł coś na ulicy albo w biegu, więc nabyte kanapki czy batoniki należałoby zjeść od razu, a śmieci wyrzucić na miejscu. Nas nie wpuszczono do jednej ze świątynek, bo mieliśmy pusty papierowy kubek po kawie, którego przez 700 metrów nie było gdzie wyrzucić. Stąd w tym miejscu taka dywagacja.

Z wysepki pływa speed boat wiozący chętnych bezpośrednio do Peace Memorial Park - miejsca, nad którym 6 sierpnia 1945 roku o godzinie 8:15 spuszczono pierwszą bombę atomową. W tej chwili jest tam rozległy park, cenotaf upamiętniający ofiary wybuchu, kilkanaście pomników oraz wymowne Muzeum Pokoju z wystawą poświęconą wybuchowi bomby, jego skutkom, cierpieniem ofiar i walce o zaprzestanie programów atomowych. Bardzo dużo jest indywidualnych historii ofiar, ich cierpienia, poszukiwań zrozpaczonych rodzin, pieczołowicie zebranych pamiątek i wspomnień z tego czasu. Cały kompleks parkowy jest starannie przemyślany, warto zwłaszcza zobaczyć Kopułę Bomby Atomowej, pozostałości po budynku centrum wystawowego, które przetrwały wybuch i zostały zachowane w stanie możliwie oryginalnym (wzmocnione tylko od środka żeby budynek się nie rozpadł). Szacunki wskazują, że wybuch pochłonął 140 tysięcy ofiar, nieznana jest liczba osób, które zmarły w wyniku choroby popromiennej albo innych powikłań jakiś czas po detonacji. Pogoda była odpowiednia do okoliczności, cały czas lało. Wieczorem prędka kolacja w ulubionej sieciówce Nakau, i spać.

Hiroszima -> Ibisuki 30 kwietnia, wtorek


Dzisiaj po raz pierwszy jak ludzie - Shinkansen dopiero o 10:30, a nie o 8 rano jak codziennie. Ale droga długa - zamierzamy dotrzeć najbardziej na południe jak zaplanowaliśmy, a więc do Ibusuki, na kąpiele w gorącym piasku. Koło 14 wysiedliśmy więc z lokalnej kolejki i pomaszerowaliśmy na nocleg, bezskutecznie rozglądając się za jakimś jedzeniem, ale pustki. Na noclegu (autentyczny japoński dom, z rytuałem multikapciowym i bosym) dostaliśmy do dyspozycji bardzo zardzewiałe (ale działające) rowery, więc ruszyliśmy eksplorować miasteczko. Skończyło się na posiłku marketowym, a potem przewspaniałej kąpieli w gorącym (50-55 stopni) piasku i kąpieli w onsenie z minerałami. Potem kolacja w lokalnej knajpce (grillowane mięso i ryby), a później wieczorny spacer po ciepłym piasku - dzień wypoczynkowy. W nocy w naszym japońskim domu obudził nas deszcz dudniący o dach i tak się skończył błogi pobyt w Ibusuki.

Himeji 1 maja, środa


Dzisiaj wykorzystaliśmy okno w deszczu i z naszego noclegu w Ibusuki dotarliśmy na stację w mniej niż 10 minut. Stamtąd na raty docieraliśmy do Himeji - podróż zabrała nam prawie 5 godzin. Półmilionowe Himeji słynie z pięknego zamku, widocznego z dworca jak na dłoni. Powędrowaliśmy więc do słynnego zabytku, zjadając po drodze taki sobie obiad (!). Wstęp na zamek w bilecie włączonym z Japońskim Ogrodem kosztował 1050 jenów. Trzeba pamiętać, że w Japonii wszystko zamyka się dość wcześnie, więc zamek zamknął swe podwoje o 16, a ostatnie wejście do ogrodu było możliwe o godzinie 16:30.





Zamek Himeji, zwany również Zamkiem Białej Czapli, powstawał już od XIV wieku, ale w późniejszym czasie przeszedł różnego rodzaju przebudowy i restauracje. W 1333 roku budowę rozpoczęła rodzina Alamatsu, ale największych zmian dokonał Hideyoshi Toyotomi w XVI wieku, a potem rodzina Tokugawa (XVII - XIX wiek). Jest wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, posiada status Dziedzictwa Narodowego Japonii i wraz z zamkami w Kumamoto i Matsumoto jest wśród trzech najważniejszych zamków w Japonii.

Zwiedza się go fantastycznie, do przejścia jest 6 pięter (zwiedzamy w skarpetkach, buty nosząc ze sobą w foliowym worku po wąskich schodach) po skrzypiącej podłodze, z widokami na miasto z każdej strony. Na każdym piętrze jest tablica informacyjna z kodem QR, odnoszącym do ciekawostek z danego piętra. Do zwiedzenia, koniecznie, jest zachodnia baszta, która została zbudowana dla księżniczki Sen.

Zamek nigdy nie został zniszczony i jest jednym z 12 oryginalnych zamków w Japonii.

Tereny wokół zamku są rozległe, a ścieżki kręte (celowo, w obronie przed potencjalnym atakiem). Niedaleko znajduje się Ogród Japoński - skusił nas bilet za 50 jenów i nie pożałowaliśmy. Żeby dostać się do ogrodu trzeba całkowicie wyjść z terenów zamkowych i skierować się z mostku prowadzącego do zamku na prawo.

Niewielki Ogród Japoński zachwyca - wielością ścieżek, przedstawionymi krajobrazami, pagodami, rzeczkami, wodospadami, herbacianymi pawilonami i przede wszystkim starannie zadbaną roślinnością. Widzieliśmy już kilka ogrodów, ale ten w niczym nie ustępuje tym najpiękniejszym.

Himeji jest ciekawym miastem, bo w jego panoramie co i rusz wyrasta jakieś niezamieszkanie wzgórze, co sprawia, że widoki są urozmaicone i przyjemne dla oka.

My dalej w lokalną kolejkę i ruszamy do Kobe na słynną na cały świat wołowinę.

Kolacja urodzinowa - aż ślinka cieknie!

Kobe - > Nagoya 2 maja, czwartek

Dzień podróżniczy, znów z rańca w pociąg i teraz kierujemy się do APA Hotel w Nagoi, koło dworca. Zrzucamy plecaki i lecimy coś przekąsić, a dalej wsiadamy w pociąg i jedziemy do Gifu, gdzie na wzgórzu nad miastem dominuje niewielki zamek. Pogoda jest piękna więc szkoda nam ją marnować na chodzenie po muzeach. Zamek stoi na szczycie wzgórza Kinkazan, na które można wjechać kolejką linową (koszt biletu 1300 jenów w górę i w dół). Wstęp do zamku kosztował 200 jenów i łączył się z wejściówką do malutkiego muzeum. Zamek miał chyba z 4 piętra, a z jego szczytu rozciągała się wspaniała panorama na miasteczko Gifu. Obiekt powstawał w latach 1201-1204, jednak po roku 1600 został zburzony. Obecna konstrukcja pochodzi z lat 50-tych XX w., ale widok ze szczytu i przejazd kolejką warte są wycieczki. Na szczycie, oprócz restauracji, znajduje się również Wioska Wiewiórek (Squirrell Village), trochę smutne miejsce ogrodzone kratami, gdzie wiele spasionych wiewiórek jest karmionych przez równie wielu turystów. A dookoła, za kratami, piękny las...

Nagoya - > Tokio 3 maja, piątek

Ponieważ trafiliśmy na złoty tydzień w Japonii (ichnia majówka), nie udało nam się zarezerwować porannego pociągu do Tokio. Mogliśmy wykąpać się jeszcze raz w hotelowym onsenie, wyspać się porządnie i pójść na solidne śniadanie. Jedzenie w Japonii jest tanie i pyszne, dużo pełnowartościowego białka (jajka, tofu, ryby, wołowina), a do tego szybko i atrakcyjnie podane. 

Shinkansenem dostaliśmy się na dworzec Główny w Tokio, a dalej - po przesiadce w lokalną linię - do naszego hotelu APA w dzielnicy Nihombashi Bakurocho. Nauczeni doświadczeniem wybraliśmy hotel blisko stacji z dobrą opcją dojazdu. Dzięki pobytowi w APA hotelu w Nagoi mieliśmy kupon na check-in o 13 i postanowiliśmy go wykorzystać (i nam się udało!) Dosłownie wręcz zrzuciliśmy plecaki i poszliśmy na miasto.

Pałac cesarski w Tokio

Z Dworca Głównego poszliśmy do Pałacu Cesarskiego, który wygląda trochę jak Central Park w Nowym Jorku, otoczony wieżowcami. Widzieliśmy most Nijubashi, paradną bramę dla ważnych gości cesarza, który pałac zamieszkuje.

Bulwar Omotesando
Dalej przejechaliśmy kolejką do dzielnicy Shibuya, zobaczyć słynne przejście dla pieszych. Ilość ludzi nas kompletnie zaskoczyła, niemal każdy z telefonem, streamujący lub rozmawiający ze znajomymi, robiący zdjęcia, tańczący, skaczący albo chodzący w te i wewte z jakimś przesłaniem. W końcu cały świat patrzy. Zaraz obok, tuż przy wyjściu z dworca, stoi pomnik Hatchiko, wiernego pieska, który wiele lat po śmierci swojego Pana przychodził codziennie pod stację by czekać na jego powrót z pracy. Obecnie jest to miejsce spotkań, ale jak można kogoś wypatrzeć w tym tłumie, to nie wiem.

Dalej pomaszerowaliśmy do bulwaru Omotesando, gdzie każda licząca się na świecie marka modowa chce mieć swój butik, a wielu utalentowanych i nagradzanych architektów realizowało swoje projekty. Kolejki stały do sklepów Chanel czy Louis Vuitton, a ochrona dbała, by w luksusowym sklepie nie było zbyt wielu klientów.


Ginza
Stamtąd - bo było nam nadal mało - przejechaliśmy metrem do Ginzy, finansowego centrum Tokio. Shibuya przy Ginzie wygląda jak pretensjonalna młodsza siostra. Tu to się dzieje! Zaczęliśmy od MIKIMOTO Ginza 2, budynku projektu Toyo Ito, betonowego gmachu z zupełnie nie standardowym oknami. Dalej V88, budynek projektanta Jana Mitsui o zaokraglonych kształtach. Niedaleko stamtąd do Ginza Wako, luksusowego domu towarowego z 1932 roku. Naprzeciwko stoi Ginza Place, ciekawy budynek pracowni architektonicznej Klein Dytham z salonem Nissana na dole. W zasadzie nad każdym budynkiem wzdłuż głównej alei można by było się rozwodzić. Gdyby tylko człowiek miał taką wiedzę!

Późnym wieczorem, opici Ginzą, wróciliśmy do hotelu.




Fuji, Kawaguchiko Lake, 4 maja, sobota

Góra Fuji znad jeziora Kawaguchiko

Tym razem na autobus 8:15 - autobusem jeszcze nie jechaliśmy i raczej nie powtórzymy tego doświadczenia :) Korki straszliwe, ale zależało nam na oknie pogodowym. Zamiast jechać 2 godziny jechaliśmy 3.5, ale nadal było warto. Widok na górę Fuji znad jeziora Kawaguchiko zapiera dech w piersiach! Dojechaliśmy autobusem nr 9 ze stacji Kawaguchiko (niedaleko tejże znajduje się słynny Lawson z niesamowitym widokiem na górę Fuji – miejsce tak oblegane, że widok został w kocu zasłonięty nieestetyczną czarną siatką, bo nieostrożni turyści wpadali na jezdnię pod samochody robiąc zdjęcia) niemal do ostatniego przystanku, znaleźliśmy sobie spokojne miejsce i kontemplowaliśmy. Wróciliśmy trochę spacerem, trochę autobusem - nasz powrotny autobus był opóźniony o prawie 30 minut, wywiązała się też niezła awantura dotycząca numeru autobusu i mogliśmy poobserwować kłótnię chińsko-japońską. W drodze powrotnej też były korki, więc wróciliśmy na Shibuyę koło 19 i pojechaliśmy do hotelu, żeby zjeść coś lokalnie.

Wiosenne ogrody przy Kawaguchiko

Żałuję, że nie udało nam się zobaczyć lasu Aokigahara, który jest o jakieś 30 minut jazdy od jeziora Kawaguchiko, ale spokojny spacer brzegiem jeziora, ujęcia dronem, zdjęcia i napawanie się tym pięknym miejscem w znakomitej pogodzie okazało się ważniejsze. Las Aokigahara to las samobójców, cieszące się smutną sławą miejsce, do którego Japończycy przyjeżdżają zakończyć swoje życie. Można dokonać tu drastycznych odkryć, a samo miejsce jest ponoć ponure i nieprzyjemne.

Nikko, 5 maja, niedziela

Kanmangafuchi Abyss


Znów korzystamy z okna pogodowego i jedziemy Shinkansenem, a potem lokalną kolejką do Nikko, gdzie mamy dwie atrakcje do zwiedzenia – aleję Kanmangafuchi Abyss, wzdłuż której stoją buddyjskie posążki Jizo w czerwonych czapeczkach. Ścieżka prowadzi wzdłuż koryta rwącej rzeki, która – wezbrana – nie raz wyrządziła figurkom szkodę. Figurki mają chronić dzieci i podróżnych, a kolor czerwony symbolizuje ochronę przed złem. Miejsce ma swój niesamowity urok, a ponieważ jest dość oddalone od głównego kompleksu świątynnego, jest tam cicho i spokojnie. Przy wejściu do alejki sprzedają znakomite lody – ja jadłam o smaku zielonej herbaty matcha, a Małżonek – czarnego sezamu. No pyszota!

Nikko Toshho-gu

Wróciliśmy do centrum, by zwiedzić Nikko Toshho-gu – okazały XVII-wieczny kompleks świątynny pierwszego szoguna, z kolorowymi budynkami i dziełami sztuki. Do kompleksu prowadzą okazałe zdobione bramy, a wśród imponujących zdobień można dostrzec choćby figurki trzech mądrych małp, które symbolizują japońską mądrość „nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego” (mizaru, kikazaru, iwazaru). Przysłowie to tłumaczone jest jako niedoszukiwanie się błędów w czynach i słowach innych ludzi, a zaczynaniu od siebie. Inną znaną rzeźbą w kompleksie jest figurka śpiącego kota (nemuri neko). 

Nemuri neko

Bramy zdobią malowidła smoków, czapli i piwonii. Nieco nad świątynią znajduje się szintoistyczna świątynia Okumiya Hoto, gdzie znajduje się mauzoleum szoguna Tokugawy. Cały kompleks robi niesamowite wrażenie i naprawdę warto się tam wybrać na całodzienną wycieczkę z Tokio.





Wieczorem w Tokio podeszliśmy jeszcze pod szintoistyczny chram istniejący od 841 roku z psami-lwami przy wejściu, w którym dzieci i rodzice modlą się o pomyślność w szkole (stąd figurka chłopca z plecaczkiem), czyli Teppozu Inari Shrine, kawałek dalej widzieliśmy wieżę St Luke’s Garden Tower, z której ponoć rozciąga się piękny widok na miasto. Niedaleko można znaleźć popiersie Siebolda, odpowiedzialnego za wprowadzenie współczesnej medycyny do Japonii, a wtym samym parczku instalację Time of Stars. Stamtąd pomaszerowaliśmy do świątyni Tsukiji Hongwan-ji, należącej do buddystów. Oryginalna świątynia i jej odbudowywane wersje były wielokrotnie niszczone przez trzęsienia i pożary, a obecna wersja z 1934 roku została zaprojektowana przez architekta Chûta Itõ, zaproponował świeżą interpretację architektury hinduskiej, dzięki czemu świątynia znacząco się wyróżnia spośród wszystkich w Tokio. Wieczorem jest pięknie podświetlona. Znów niedaleko znajduje się pomnik pieska Chirori, pierwszego psiego terapeuty w Japonii, wraz ze specjalnymi instalacjami do masażu stóp. Świetnie się tam bawiliśmy przed powrotem do hotelu.

Tsukiji Hongwan-ji Temple

Kamakura, Yokohama, 6 maja, poniedziałek

Kompleks Hasedera

Kamakura Daibutsu
Poniedziałek wykorzystaliśmy na wizytę w mieście Kamakura, do którego dojechaliśmy poranną kolejką. Zaczęliśmy od Kotoku-in, cichej świątynki znanej z monumentalnego, wykonanego z brązu posągu siedzącego Buddy (Kamakura Daibutsu). Co ciekawe, do figury można wejść i zobaczyć, co jej w głowie siedzi, oraz zaobserwować, z jakich kawałków została zrobiona. Odlewano ją w trzydziestu formach, budowano ją od doł, montując kolejne części na specjalnych nakładach. Zważywszy, że figura liczy sobie niemal 800 lat, ta technika musiała imponować. Parę minut spacerkiem dalej znajduje się buddyjska świątynia z VIII wieku, Hasedera, z ogromnym drewnianym posągiem bogini Kannon. Świątynię otacza malowniczy, położony na wzgórzach ogród,a w nim można znaleźć setki figrek Jizu. Przeszliśmy się też brzegiem morza, które widzieliśmy z ogrodu, ale zimny wiatr szybko wygnał nas z plaży.

Wsiedliśmy więc w kolejkę i pojechaliśmy do Jokohamy, gdzie zależało nam na zobaczeniu China Town. Jakie tam było jedzenie! Totalny obłęd! Gabryś uparł się też na przejażdżkę kolejką linową (https://yokohama-air-cabin.jp/en/), która była droga i mało ekscytująca, ale dzięki niej wróciliśmy wybrzeżem do centrum i znaleźliśmy pierwszy sklep „Wszystko za 100 jenów”, gdzie obkupiliśmy się po uszy!

Tokio, 7 maja, wtorek

Nihonbashi Bridge
Czas tak szybko leci! Jeden z ostatnich, dla mnie przepełnionych już smutkiem wynikającym z rychłego wyjazdu, dni rozpoczęliśmy od wybrania się do jednego z najstarszych mostów w Tokio, Nihonbashi Bridge, nad którym bezceremonialnie postawiono trasę szybkiego ruchu. Piękny most ginie więc w cieniu autostrady. Niedaleko znajduje się muzeum latawców (Tako no Hakubutsukan), zaskakująco ciekawe i niezwykłe. Trudno nam je jednak było znaleźć i musieliśmy prosić o pomoc w odnalezieniu wejścia.

Bardzo chcieliśmy zobaczyć też legendarny sklep Mandrake Complex, kilka pięter wypełnionych mangą, lalkami, robotami, komiksami, kolekcjonerskimi figurkami i sami nie wiemy, czym jeszcze. Ciekawe doświadczenie. Niedaleko znów był sklep „Wszystko za 100 jenów”, dokupiliśmy więc kilka drobiazgów, wróciliśmy na Ginzę i do hotelu.



Tokio, 8 maja, środa

The Sumida Hokusai Museum

Borderless
Na środę zaplanowaliśmy wizytę w siedzibie firmy Hideo Kojimy, który stworzył grę Death Stranding. Kupiliśmy trochę merchu i ruszyliśmy do Metropolitalnego Muzeum Sztuki Tokio, gdzie część wystawy z pracami lokalnych artystów (nie najwyższych lotów) udostępniana jest za darmo. Trwała tam też właśnie wystawa Giorgio de Chirico, przybliżająca twórczość artysty, więc z zaciekawieniem obejrzeliśmy. Stamtąd pojechaliśmy kawałek do Muzeum Hokusaia (The Sumida Hokusai Museum), które mieści się w ciekawym, nowoczesnym i specjalnie na rzecz artysty wybudowanym muzeum. Ponieważ zaczęło padać, wróciliśmy do Narodowego Muzeum Sztuki Zachodniej, gdzie znalieźliśmy obrazy takich twórców jak Le Corbusier, Goya, Rembrandt, Rodolphe Bresdin, Odillon Redon, Paul Cezanne, Leonard-Tsugugaru Foujita, Jackson Pollock, Claude Monet, Marice Denis, Paul Signac, Sakamoto Natsuko, Renoir, El Greco, Daumier, Millet, Berthe Morisot, Coubert, Camille Pisarro czy Alfred Sisley. W końcu stwierdziliśmy, że spróbujemy szczęścia i zobaczymy, czy da nam się wejść do Bordelress (https://www.teamlab.art/jp/e/tokyo/), do którego mieliśmy kupione bilety na dzień później. Szliśmy raczej przekonani, że nie zostaniemy wpuszczeni i wejście nam po prostu przepadnie, a jednak udało nam się przekonać obsługę, żeby wpuściła nas dzień wcześniej. Borderless jest niezwykłym doświadczeniem – to interaktywna instalacja, która kreuje niezwykle, zmieniające się na naszych oczach przestrzenie, gdzie opływa nas światło i dźwięk. Po ścianach paradują korowody zwierząt, spada na nas interaktywny deszcz, rozkwitają niezwykle rośliny, możemy się też zanurzyć w Sali pełnej luster, gdzie podłoga oddala się od nas wielokrotnie, dając wrażenie lotu. To jak bycie naćpanym na trzeźwo. Zupełnie niezwykłe doświadczenie. Było co zwiedzać! Jeszcze tylko paciorek, sushi i spać!

Tokio -> Pekin, 9 maja, czwartek

Miasto po horyzont - Shibuya Sky

Nasza przygoda w Japonii dobiega końca. Na sam koniec naszej wycieczki, w sumie trochę pomyłkowo (myśleliśmy, że samolot powrotny mamy dzień później) zarezerwowaliśmy wejście na Shibuya Sky  (https://www.shibuya-scramble-square.com/sky/ticket/ ). Wejście rezerwowaliśmy ponad miesiąc wcześniej, a i tak mieliśmy kłopot z dostępnością biletów. Szczęśliwie godzinę wejścia mieliśmy wyznaczoną pomiędzy 10:00 a 10:20, więc mogliśmy jeszcze skorzystać z nietaniej atrakcji (2200 jenów za osobę). Niestety, brzydka pogoda i dość mocny wiatr sprawiły, że wyższa i najbardziej atrakcyjna część dachu była zamknięta, więc można było oglądać Tokio tylko z wewnątrz biurowca, z 47 piętra. Nieźle się przy tym ubawiliśmy, bo w zasadzie z żadnej ze stron nie byliśmy w stanie rozpoznać żadnych znanych nam widoków, chociaż po Tokio jeździliśmy sporo i byliśmy przecież wcześniej w dzielnicy Shibuya. W przysłosci wybierałabym Tokio Sky Tree (https://www.tokyo-skytree.jp/en/ticket/individual/), Shibuya Sky przez zamknięcie najwyższego piętra był dla mnie rozczarowaniem. Z wieżowca pognaliśmy na stację, by dotrzeć na lotnisko na czas. Wracaliśmy przez Pekin i mieliśmy chwilę czasu na wyjście z lotniska po nieprzyjemnych, choć szybko załatwionych formalnościach, więc posmakowaliśmy chińszczyzny w najbliższym centrum handlowym i wróciliśmy na samolot Pekin – Budapeszt, a stamtąd samochodem do domu, walczyć z jetlagiem i wspominać wycieczkę życia.

Wycieczka życia

Japonia totalnie nas zachwyciła z wielu względów:

·       Jedzenie – posiłki w knajpkach, sieciówkach, a nawet niewielkich rodzinnych restauracjach były znacznie tańsze niż w Polsce, a jakość jedzenia wręcz nieprawdopodobna. Sushi w bardzo, w którym jadło się na stojąco, kosztowało 25zł za 9 kawałków ze znakomitym świeżym surowym mięsem; obiad to koszt 680-1100 jenów, często z surowym tuńczykiem, obowiązkowo z podawaną dodatkowo zupą miso; zawsze jakiś napój serwowany jest do posiłku za darmo, najczęściej jest to woda lub zielona herbata z lodem. Ramen kosztował 660-1200 jenów, często podawany z gryczanym makaronem soba. Warto też skusić się na niesamowitej jakości wołowinę (wagyu, kobe), której koszt jest nieco wyższy – od 2000 jenów, ale nadal znacznie tańszy niż w Polsce. Objadaliśmy się tymi smakołykami przy każdej okazji. Restauracyjek i jadłodajni jest pełno na każdym kroku, a już prawdziwe ich zatrzęsienie następuje koło stacji kolejowych i dworców. Często korzystaliśmy też z marketowego jedzenia – kanapek onigiri kupowanych w konbini (75-150 jenów), przecenianego wieczorem sashimi czy sushi. Kawa w Japonii jest niesamowicie tania, bo kosztuje od 100 jenów w wersji podstawowej (a więc mojej – czarna bez dodatków) do około 250 jenów w wersji wypasionej (duże latte). Oczywiście mówię o cenach konbini, a nie Starbucksie, którego wszędzie pełno, zwłaszcza w wyróżniających się atrakcyjnością lokalizacjach.

·       Atrakcje – większość atrakcji jest dostępnych po naprawdę przystępnych cenach – najczęściej 1000 jenów, a więc ok. 25 zł. Ich różnorodność zachwyca – od punktów widokowych, poprzez stare zamki, świątynie, ogrody, po muzea i nowoczesne punkty rozrywki. Do tego dochodzą onseny, w których można wygrzać zmęczone codziennym chodzeniem mięśnie, a które można często znaleźć… we własnym hotelu.

Muzeum Latawców w Tokio

·       Kultura – może zabrzmi to mało zachęcająco, ale był to pierwszy kraj, w którym czułam się jak obywatel drugiej kategorii. Japońskie społeczeństwo jest tak ułożone i nauczone porządku, że wyglądamy przy nim jak barbarzyńcy. Musieliśmy nauczyć się stawania w kolejce przy wsiadaniu do metra czy pociągu, oduczyć głośnych rozmów i śmiania się w miejscach publicznych. Japończycy szanują się nawzajem i jeśli do kogoś w shinkansenie zadzwoni telefon, osoba wychodzi poza przedział, by swoją rozmową nie zakłócać ciszy i spokoju innych. Zwłaszcza, że wiele osób w komunikacji miejskiej i śródmiejskiej po prostu śpi, nawet na stojąco.

·       Łatwość poruszania się – Japonia jest jednym z najlepiej skomunikowanych krajów na świecie. Tokio jest oplecione tak gęstą siecią kolejek i metra, a połączenia dostępne są tak często, że nie widzieliśmy w mieście korków. Parkowanie jest bardzo kłopotliwe, uliczki ciasne, więc większość osób wybiera znakomicie rozwiniętą, choć w godzinach szczytu mocno zatłoczoną komunikację miejską. Bilety nie są drogie, a ich cena zależy od długości przejazdu. O punktualności japońskich przewoźników krążą legendy, które są prawdziwe. Podczas 11 minut, kiedy czekaliśmy na nasz pociąg powrotny na lotnisko, na nasz peron podjechało 5 składów, a nasz był szósty. Każdy wsiada za porządkiem, a nawet jeśli się nie dobiegnie do metra, które właśnie zamyka drzwi, za kilka minut będzie następne. Podobnie z shinkansenami – bilety trzeba sobie osobno zarezerwować i odebrać w biletomatach lub punktach informacji turystycznej na dworcach, choć są zawarte w Japan Rail Pass (w większości, niektóre składy są dodatkowo płatne). Na większość Shinkansenów obowiązuje rezerwacja miejsc, a zwłaszcza podczas długiego majowego weekendu, który przypada w Polsce w tym samym czasie co w Japonii, warto zająć się tym z pewnym wyprzedzeniem.

Shinkansen

·       Na osobny podpunkt zasługuje szacunek – okazywany sobie na każdym kroku. Konduktor przed opuszczeniem wagonu odwraca się przodem do pasażerów i składa im ukłon, delikatnym skinięciem głowy wita strażnik na dworcu wjeżdżającego maszynistę, nawet osoba myjąca podłogę w sklepie zanim wyjdzie na zaplecze kłania się w stronę kręcących się po przybytku klientów. Chociaż Japończycy są naprawdę – i zaskakująco – słabi w języku angielskim, starają się nie zostawić turysty bez pomocy, jeśli są o takową poproszeni. W każdym sklepie, barze, kasie będzie nas witało skinienie głowy i Arigato gozaimas! (Dziękuję bardzo!) na do widzenia. Ludzie zachowują się cicho i starają się sobie wzajemnie nie przeszkadzać.

Pozostaje tylko planować powtórny przyjazd!